PIĄTEK
W piątek miałam iść na Ekstremalną Drogę Krzyżową, gdzie w nocy pokonywali trasę z Krakowa do Kalwarii Zebrzydowskiej. Miałam dołączyć w Skawinie i pokonać trasę 24km.
Miałam ... właśnie.
Bo oczywiście, nigdy, ale to nigdy nie jest tak, że jak się coś zaplanuje to się do końca udaje.
Nie poszłam. W piątek rano dopadło mnie przeziębienie. Lekkie, ale męczące. Stwierdziłam, trudno, trzeba odpuścić, a to dlatego, że na sobotę zaplanowany miałam bieg na 5km w Krakowie, na niedzielę bieg na 10km (dokładnie 11.6km) w Skale. Do tego pogoda z letniej zmieniła się na wczesnowiosenną, więc bałam się, że się rozłożę, a ja nie mam czasu na chorowanie.
SOBOTA
Wzięłam udział w II Biegu Pamięci organizowanym przez Muzeum Historyczne Miasta Krakowa.
Bieg ten łączył trzy oddziały Muzeum Historycznego Miasta Krakowa poświęconych historii Krakowa podczas II wojny światowej: Pomorską 2, Aptekę pod Orłem oraz Fabrykę Schindlera. 5-cio kilometrowa trasa zaczęła się na ulicy Pomorskiej, a zakończyła na placu Bohaterów Getta.
Każdy uczestnik otrzymał koszulkę, w której biegł.
Szkoda tylko, że nie było medali, ale i tak organizacja jak i sama atmosfera biegu była rewelacyjna. Jak na mnie, miałam bardzo dobry czas. Tak, muszę się tu pochwalić, że moja średnia prędkość była 5:02 min/km. Owszem, przypłaciłam to jakimś dziwnym kłuciem pod żebrami z prawej strony (jak kolka, a nie kolka). Nie wiem, to zapewne ten wiek mnie już dopadł, że jak nic nie boli to znaczy, że się nie żyje.
NIEDZIELA

To nic, że trasa 10 km okazała się mieć 11.6 km. To nic, że sobotnie kłucie pod żebrami z prawej strony powróciło ze zdwojoną siłą, tak że ledwo dowlekłam się do mety i straciłam przez to kilka minut. To wszystko nic, bo to był bieg, w którym pierwszy raz brało udział moje dziecię.
Dziecię me było jednym z najmłodszych uczestników biegu na 800m. Trochę się obawiałam, że więksi, szybsi, sprytniejsi pognają do przodu, a on zostanie z tyłu, dowlecze się na końcu i się zrazi do biegania.
Przewodnik wyprowadził całą grupę (25 dzieci) daleko na łąkę. My zostaliśmy przy mecie i czekaliśmy. Oczywiście ja niecierpliwe stworzenie, nie mogłam wytrzymać w miejscu tyle czasu (najpierw były biegi mniejszych dzieci na 100m, 300m, 600m) i pobiegłam do grupy na 800m z mety do startu sprawdzając przy okazji trasę. Dopadłam dzieciaki i opowiadam młodemu, gdzie ma zwolnić, gdzie musi iść pod górę, gdzie przyspieszyć i takie tam cenne rady wydawać by się mogło, a on mi tylko mówi "Mama idź już i nie rób obciachu" -ech.
Wróciłam więc szybko do mety i czekałam na jego klęskę.
Przybiegł. Gnał jak struś pędziwiatr. Na metę dotarł jako 5-ty i co najważniejsze tak mu się to spodobało, że już się dopytuje kiedy kolejne biegi, bo on koniecznie chce wziąć w nich udział.
Odniosłam więc sukces. Rośnie młody biegacz (mam nadzieję).
A ja?
Ja sobie biegłam przez Ojcowski Park Narodowy, wśród tych prawie tysiąca osób (do połowy dystanse 10 i 21 km biegły razem) będąc gdzieś pośrodku i zamiast podziwiać piękno Doliny Prądnika to patrzyłam pod nogi co by omijać flegmy, gluty i inne paskudztwa, które wyrzucali z siebie biegacze.

Jak ja zazdrościłam tym biegaczom na początku i to nie prędkości z jaką pędzili, ale tego spokoju ducha, że nie muszą patrzeć pod nogi i biec slalomem. Chociaż z drugiej strony cieszyłam się, że nie jestem na końcu hyhy.
Poza tymi małymi niedogodnościami trasa piękna. Po 8-mym km stromo w górę przez las, tak gdzieś przez 1.5 km, ale nie było tak źle. Większość z sąsiadów biegaczy szła szybkim krokiem pod górę. Potem gdy było już w miarę równo to gnaliśmy dalej. A raczej gnali, bo moja kolka nie kolka (ta z prawej strony) sobie o mnie przypomniała i kuła okrutnie. Ale dobiegłam ze średnią prędkością 5:55 min/km, co jak na mnie to piękny czas, biorąc pod uwagę różnicę terenu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz