niedziela, 22 kwietnia 2018

rowerowy weekend

To był intensywny, rowerowy weekend. Zaczęło się od tego, że wyszłyśmy z koleżanką trochę wcześniej z pracy i machnęłyśmy setkę (czytaj 100 km) na rowerach. To "machnęłyśmy" to nie takie chop i siup, bo trwało około 6 godzin z przerwami na picie, zdjęcia z serii "bo ja muszę mieć w tych kwiatach, z tymi drzewami i takie tam" czy lody w Niepołomicach. Trasa, którą pokonałyśmy była w miarę płaska, zahaczała częściowo o Wiślaną Trasę Rowerową od Niepołomic na północ oraz Puszczę Niepołomicką i te resztki puszczy przy Chobocie czy Drwini.


Na początku Niepołomic od strony Krakowa, by nie jechać przez miasto wjechałyśmy na wały wiślane, takie trawiaste i po kilku kilometrach natknęłyśmy się na roboty drogowe przy budowie ścieżki rowerowej WTR (Wiślanej Trasy Rowerowej). Musiałyśmy więc objeżdżać dołem wałów, bo rozgrzebali je dokumentnie, ale najważniejsze, że coś się dzieje i już niedługo będzie można jeździć trasą rowerową od Niepołomic aż po Szczucin.


Pogoda była piękna, wspaniała kwitnąca wiosna, czegóż chcieć więcej. Całkiem przyjemnie nam ta setka minęła i nawet zmęczenia jakiegoś specjalnego nie odczułam, nie licząc bólu tyłka od siodełka, ale chyba musi trochę czasu minąć zanim się przyzwyczai.


Dzisiaj natomiast pojechałam na rowerze pod Wawel w Krakowie, aby kibicować znajomym biegnącym Cracovia Maraton. Zanim tam dotarłam to pojeździłam sobie troszkę po Krakowie i mi wyszło 42 km, ot taki rowerowy maraton. Co do samego biegu, to można powiedzieć, że pogoda pokonała biegaczy, bo jak na piknik na trawce nadawała się idealnie, bo było gorąco i słońce świeciło jak oszalałe, to na bieganie pogoda ta się za bardzo nie nadawała. Ludzie mdleli na trasie i wielu biegaczy musiało zejść w trakcie i nie ukończyli maratonu. Mimo wszystko bardzo im zazdrościłam, że zdrowie pozwoliło im na wzięcie udziału w tym biegu i jakoś tak smutno mi się zrobiło, bo dociera powoli do mnie, że ja to już chyba nigdy nie przebiegnę maratonu.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

krokusy w Gorcach

Przyszła wiosna, a wraz z nią rozpierająca mnie energia, że tam bym poszła, czy tam pojechała, to bym zobaczyła, czy tamto. Niestety noga jak bolała, tzn. piekła tak nadal piecze, co skutecznie studziło mój entuzjazm na wędrowne przygody. Trochę pojeździłam na rowerze, trochę, ale nie za wiele, pospacerowałam z psem i zauważyłam, że czy ja chodzę, czy nie chodzę to noga tak samo pobolewa. Owszem, boli trochę bardziej, gdy ma być jakieś załamanie pogodowe, ale poza tym ból utrzymuje się na tym samym poziomie.
Wymyśliłam sobie zatem, że ja to bym chciała na krokusy w góry. W tamtym roku byłam na rowerze w Dolinie Chochołowskiej, to w tym roku chciałam w Gorce. Niestety już nie na rowerze, bo krokusową trasę, którą sobie wymyśliłam nie znałam, mapa pokazywała znaczne przewyższenia, takie gwałtowne na początku i trochę się bałam, że ja ten rower to będę musiała do góry na grzbiecie dźwigać.


W tamtą sobotę więc wybraliśmy się w kilka osób i pies na krokusy w Gorce. Wyszliśmy z miejscowości Rzeki żółtym szlakiem w stronę Kudłonia. Niestety koleżankę zaczęła boleć dawno temu skręcona kostka, moja noga też przypominała mi co chwilę pieczeniem, że jest, młody który był z nami miał zakwasy po wf-ie i w rezultacie doszliśmy do pierwszej większej polany (Polana pod Jaworzynką) z krokusami i zawróciliśmy z powrotem. W sumie przeszliśmy 7 km. Mimo tego, że to było bardzo rozsądne z naszej strony, u mnie gdzieś tam pozostał smutek i takie jakieś niespełnienie. Dlatego w tą sobotę, namówiłam inną koleżankę na powtórkę i próbę zdobycia tej krokusowej trasy jeszcze raz. Pogodę miałyśmy piękną. Okazało się, że na pierwszej polanie do której to tydzień temu dotarliśmy i tam zakończyliśmy dalszą wędrówkę, bo była wtedy cała w przebiśniegach i krokusach, w tym tygodniu po krokusach nie było już śladu. No może gdzieś tam pojedyncze, bardziej wytrzymałe jednostki przetrwały, ale nie był to taki krokusowy dywan jak jeszcze kilka dni temu.


Poszłyśmy zatem dalej i na wyżej położonych polanach roiło się od krokusów. Miałyśmy dojść do Kudłonia, kawałek wrócić żółtym szlakiem i zejść do auta zielonym przez Stawieniec i potem niebieskim przez Papieżówkę. Tak też było z tym, że idąc w stronę Kudłonia tak sę zagadałyśmy, że przeszłyśmy przez Kudłoń zupełnie nie zwracając na niego uwagi i jak doszłyśmy do rozwidlenia szlaków w punkcie o nazwie "Pustak" to dopiero się zorientowałyśmy, że się zagalopowałyśmy. W ten sposób wyszło nam 17 km. Cel został zdobyty, trasa pokonana, noga wcale bardziej nie bolała niż zwykle i czuję się usatysfakcjonowana. Pogoda była piękna, widoczność rewelacyjna, na horyzoncie widać było ośnieżone szczyty Tatr, a wokół dywany z krokusów. Poniżej zdjęcia, które niestety nie oddają tego piękna.