niedziela, 29 października 2017

szukanie jesieni w podkrakowskich dolinkach

Paskudną mamy jesień w tym roku. Ciągle leje, jak nie leje to wieje, temperatura też nie sprzyja spacerom, bo oscyluje koło 10 stopni.
W czwartek trafiło się okienko pogodowe. Nie, nie było upału, nie było błękitnego nieba, ale nie padało, dlatego postanowiłam wykonać jesienny plan rowerowy, czyli pojechać na wycieczkę rowerową z Krakowa na południowy zachód do podkrakowskich dolinek.
Razem z koleżanką urwałyśmy się wcześniej z pracy, bo musiałyśmy wziąć pod uwagę, że o 18:00 już jest ciemno i za długo nie pojeździmy i wyruszyłyśmy w stronę Zabierzowa. Udało się przejechać 68 km, Wpaść na szybką fotkę (a raczej kilka) do Wąwozu Bolechowickiego, a następnie przejechać przez całą Dolinę Kobylańską. Pięknie tam jest jesienią. Oczywiście jeśli komuś nie przeszkadza błoto, kałuże, mokre trawy i opadłe liście. Ale właśnie te kolorowe liście, które w większości już pospadały nadają magii takim miejscom.


Dolinki te słyną z pięknych wapiennych skałek dumnie wznoszących się po obu stronach każdej z dolin. Jesienią ten spektakl barw w połączeniu z gołymi skałami robi niesamowite wrażenie.
Szkoda, że tak szybko zrobiło się ciemno, bo musiałyśmy odpuścić Dolinę Będkowską, którą również miałyśmy w planie. Szkoda, ale i tak jestem zadowolona, że większość planu zrealizowałyśmy.
Dzisiaj zmiana czasu, więc zmrok zapada już o 17:00 i pewnie była to nasza ostatnia wycieczka rowerowa, bo w takich wypadach nastawiamy się przede wszystkim na zwiedzanie i widoki, więc jeżdżenie w ciemnościach nie będzie miało żadnego sensu.

Wąwóz Bolchowicki


Dolina Kobylańska


niedziela, 22 października 2017

zawody dogtrekkingowe czyli wielka przygoda z psem

Jakiś czas temu zapisałam siebie i moją psę na zawody dogtrekkingowe. Nigdy nie brałam udziału w takiej imprezie i miałam mgliste pojęcie o co w tym wszystkim tak do końca chodzi. Wiedziałam, że dostaje się mapę i trzeba pokonać określony dystans oraz zaliczyć w jakiś sposób wszystkie punkty rozmieszczone na mapie, ale nie wiedziałam, czy ja muszę biec z psą, czy może mogę maszerować, czy trzeba zaliczyć wszystkie punkty i jak te punkty się zbiera, tzn. czy stoi tam wolontariusz i przybija jakąś pieczątkę, czy może coś się przepisuje. W ogóle pytań miałam tysiące, zero doświadczenia, rozbrykanego psa i jeszcze przeziębienie, które mnie dopadło i nie chciało opuścić.
Jednak pomimo tych wszystkich niewiadomych i przeciwności losu zjawiłam się na starcie III Mistrzostw Małopolski w Dogtrekkingu w Dolinie Będkowskiej nieopodal Krakowa.
Zapisana byłam na trasę MINI, czyli dystans około 14 km i 11 haseł z punktów rozmieszczonych w dolinie do odnalezienia i zapisania na specjalnej karcie startowej.


Jeszcze przed startem moja psa, która raczej nie ma styczności z innymi psami, pokazała na co ją stać wyrywając się, skacząc do psów, obszczekując (tak - obszczekiwała, a ponoć husky nie szczekają - nie wiem skąd jej się to wzięło,) warcząc na osobniki, które jej nie przypadły do gustu i w ogóle mając moje komendy, rozkazy, prośby i błagania o spokój w głębokim poważaniu. Zanim więc wystartowałam byłam już tak umęczona jakbym z kilka dobrych kilometrów przebiegła ... i to pod górę.


Jednak gdy tylko ruszyłyśmy ze startu, oczywiście biegiem, gdyż moja psa musiała wyprzedzać wszystkie czteronogie i dwunogie przeszkody, bo przecież zawsze i wszędzie ona prowadziła, więc jak to tak z tyłu, to od razu przeszły jej wszelkie fochy i humory. Szybko odnalazłyśmy punkt 5, potem pkt. 1 prawie cały czas biegnąc i pognałyśmy razem z innymi uczestnikami w poszukiwaniu pkt 2. Na szczęście nie trzeba było zbierać punktów po kolei, więc ten tłum startujących rozsypał się po Dolinie Będkowskiej. Większość ludzi traktowała te zawody jako zabawę, a nie rywalizację, więc razem szukaliśmy punktów, pomagaliśmy sobie, naprowadzaliśmy siebie wzajemnie na właściwe ścieżki, gdy się spotykaliśmy w różnych miejscach, np. gdy jedni szli po punkt 3, a inni już go znaleźli.


To była świetna zabawa. Moja husky była przeszczęśliwa, szczególnie, że pozwoliłam jej zaliczyć każdą kałużę, każdy strumyczek, błoto czy krzaczki po drodze. Ja trochę mniej, bo byłam z nią spięta i nie zawsze udało mi się ominąć błoto, w które akurat się wpakowała z radością na pysku ciągnąc mnie za sobą - ale czego się nie robi dla przyjaciół.
Brałam nawet udział w psim zaprzęgu składającym się z jednego psa (mojej husky) i sanek, którymi byłam niestety ja. Po odnalezieniu pkt. 10, który znajdował się na szczycie najwyższej skały w dolince czyli Sokolicy musieliśmy dostać się na dół, gdzie przy wodospadzie był pkt.11. Razem z kilkoma osobami stwierdziliśmy, że nie będziemy szli na około (czyli jakiś dodatkowy kilometr) tylko jakoś z tej góry powoli zejdziemy. Oni zeszli, ja zjechałam na tyłku po liściach, kamieniach ciągnięta przez szalonego psa, który poczuł zew natury i na nic się zdały moje wołania "stój", "zwolnij" itp. Na dole zatem wylądowałam w ekspresowym tempie, cała w błocie, ze zdartą skórą na rękach i siniakami na całym ciele, które dopiero dzisiaj (dzień po) zaczynają pięknie wykwitać. Czymże by jednak były takie zawody bez przygód na trasie.
 Niesamowita atmosfera tych zawodów, wspaniali ludzie i ich czworonożni przyjaciele oraz piękne krajobrazy spowodowały, że  mogę spokojnie powiedzieć - chcę więcej. Dlatego już dzisiaj wiem, że zawody dogtrekkingowe na stałe wpiszą się do mojego kalendarza.
edit:
Przed chwilą pojawiły się oficjalne wyniki, z których wynika, że zdobyłyśmy 2 miejsce w kategorii MINI. W szoku jestem, bo się wcale nie spodziewałam i nawet nie poczekałam na dekorację tylko wróciłam do domu. Trochę mi szkoda, że nie poczekałyśmy, ale trudno.

Sokolica - najwyższa skała w Dolinie Będkowskiej

niedziela, 15 października 2017

biegłam po dynię

Na jesień miałam zamiar wrócić do biegania, ale jakoś tak nie mogłam się rozbiegać, bo ciągle coś. To pogoda do bani, to problemy zdrowotne mojej psy i z pracy leciałam z wywieszonym jęzorem do domu co by wziąć mojego ukochanego husky na kolejny zastrzyk do weterynarza, to młodemu w lekcjach trzeba pomóc, to jakieś przeziębienie się koło mnie kręciło i tak mijał tydzień za tygodniem, a ja jak nie biegałam tak nie biegam. Ten weekend miałam rodzinno - wyjazdowy.  Gościłam się u rodzinki w Warszawie. I tak sobie w ostatniej chwili wymyśliłam, że ja mogłabym wziąć udział w jakimś biegu tam w okolicy, tak przy okazji. Takim właśnie sposobem znalazłam bieg charytatywny w Lesznowoli pod Warszawą na dystansie 5 km o nazwie "Bieg po dynię". Nie wiem czy to był do końca dobry pomysł, bo po prawie 4 godzinach w aucie, odebrałam pakiet startowy i ruszyłam w biegu. Wszystko mnie bolało na trasie. Począwszy od tej mojej nogi co to była złamana, przez jakiś nieznany ból kolana, na kolce kończąc. Na szczęście jak tylko przekroczyłam metę to wszelkie bolączki minęły. Może dlatego, że nie forsowałam się za bardzo traktując ten bieg czysto rekreacyjnie truchtając sobie średnim tempem 5:30'/km.


Na mecie dostałam piękny medal. Taki duży, porządny, metalowy, naprawdę ładny. Wszyscy pstrykali biegaczom fotki, więc zdjęć z tej imprezy biegowej mam naprawdę dużo i ta niepowtarzalna atmosfera, która występuje tylko na małych lokalnych biegach, gdzie organizatorzy nie są nastawieni na szybki zarobek tylko na dobrą zabawę biegaczy i kibiców, którzy im towarzyszą. W biegu tym brał udział też mój tata, który jechał z nami do rodzinki, i który też koniecznie chciał również wziąć udział. Dobiegł do mety, to najważniejsze, bo on biega jeszcze mniej niż ja, żeby nie powiedzieć, ze w ostatnim czasie to w ogóle. Czas miał marniutki, ale nie o to w tym całym bieganiu chodzi, a o satysfakcję.
Był to bieg charytatywny. Część dochodu z tego biegu została przekazana na rzecz fundacji "Być Bardziej" na dofinansowanie obiadów w szkołach.  Lubię takie biegi, bo czuję wtedy, że to moje bieganie oprócz radości dawanej samej sobie daje też coś innym.


niedziela, 1 października 2017

O Biegu 3 Kopców, czyli gdzie byłam, a być nie powinnam

Na Bieg Trzech Kopców zapisałam się tak dawno temu, że już nawet nie pamiętam kiedy to było. To musiała być wiosna, bo wtedy jeszcze byłam pewna, że moja złamana noga to do jesieni na bank będzie jak nowa. Pod koniec sierpnia, kiedy widziałam jak mozolnie idzie naprawa kopytka chciałam przepisać pakiet na kolegę i wtedy (prawie 2 miesiące przed biegiem) okazało się, że już za późno, że organizator nie pozwala. No nie mogłam w to uwierzyć. Owszem, w regulaminie było to wyraźnie napisane, ale nie wczytywałam się dokładnie przy zapisie, bo do głowy mi nie przyszło, że można wprowadzić tak odległy czas do biegu na zmiany, szczególnie, że 2800 miejsc rozeszło się jak przysłowiowe świeże bułeczki w ciągu paru dni.
I właśnie przez ten jeden zapis w regulaminie stanęłam dzisiaj na starcie 11 PZU Biegu Trzech Kopców. Do tego biegu mam ogromny sentyment, bo właśnie udziałem w nim w 2013 r. rozpoczęłam swoją przygodę z bieganiem. Pomyślicie, kto normalny na swój pierwszy start wybiera bieg górski i to jeszcze na dystansie 13 km. Teraz to wiem, że zbyt mądre to nie było, ale wtedy miałam trochę inne wyobrażenie o  zawodach, odległościach i w ogóle o bieganiu.
Wróćmy zatem do opowieści z dzisiejszego startu, gdy już kilkadziesiąt zawodów biegowych mam za sobą i wiem czym to się je. Pewnie to moje doświadczenie właśnie powitało mnie rano bólem brzucha, stresem, biegunką i w ogóle mdłościami. Do tego stopnia, że zrezygnowałam ze zjedzenia żela energetycznego przed startem bojąc się, że razem z żelem wróci całe dzisiejsze śniadanie i być może wczorajsza kolacja też.


Skąd ten stres zapytacie?
Ano noga do końca niewyleczona, bo pobolewa, ja kondycję mam prawie zerową, bo zamiast biegać i trenować porządnie to chucham i dmucham na tę nogę, a tu wiedziałam przecie, że trzeba przez cały Kraków przebiec i to jeszcze przez kopce więc płasko nie będzie.
Wymyśliłam sobie zatem, że przez pierwsze kilometry, gdy trasa biegnie bardzo w dół, będę pędzić ile sił w nogach, a pod górkę sobie po prostu pójdę i jakoś to będzie. Gdy zobaczyłam te 2800 osób (teraz już wiem że wystartowało 2300, ale wtedy nie wiedziałam, a wyglądali spokojnie na 2800) na starcie, to stwierdziłam, że to moje pędzenie to w praktyce nie wypali, bo za dużo człowieka na metr kwadratowy przy tym zbieganiu ze startu będzie i się na pewno przykorkuje, bo tam i kamienie, i stromo, i zakręty ostre są.


Poczekałam więc, aż prawie wszyscy sobie pobiegną i ruszyłam za nimi na końcu. Dzięki  temu, że czekałam prawie 6 minut aż się biegacze wysypią ze startu to posłuchałam sobie piosenki AC/DC Thunderstruck, którą akurat na koniec puszczali z głośników, a która chociaż stara to jest świetna i daje porządnego kopa. Pewnie się bali, że ta garstka nas co została to ze strachu zrezygnowała i chcieli nas rozruszać. Udało im się to, super mi się wystartowało, rewelacyjnie zbiegało ze startu czyli Kopca Krakusa, bo był już luz i tylko świstało mi w uszach na zakrętach jak pędziłam. Pomyślicie pewnie, że jak tak gnałam to czas miałam rewelacyjny i w ogóle taki bieg to dla mnie bułka z masłem. Niestety nie było tak różowo. Pierwszy kryzys dopadł mnie już na Bulwarach Wiślanych pod Wawelem, gdy kolka dała o sobie znać, a ja drżącymi palcami walczyłam z folijką na cukierku (galaretce takiej co to w pakietach startowych dawali, wiecie, kupa cukru, słodkie jak fiks ale energii dodaje) i nie chciała się bezczelna rozerwać. Dopiero zębami ją potraktowałam i jakoś się udało.


Aleją Waszyngtona pod Kopiec Kościuszki to na przemian truchtałam i szłam, bo tam był pierwszy podbieg i bardziej to się bałam, że noga zacznie boleć, albo że stracę siły niż faktycznie coś mi się działo. Założenie jednak było takie, że pod górę idę to szłam, zanim do mnie dotarło, że ja mogę spokojnie biec, bo źle nie jest. (To pewnie ten cukierek zaczął działać haha). W Lasku Wolskim już się nie wygłupiałam z biegnięciem, bo po pierwsze wszyscy szli i nawet w tych wąwozach to się nie dało biec, bo ciasno było, a po drugie zmęczenie zaczynało brać górę i furczałam już jak stara lokomotywa. Pod koniec biegu, na 11 km miałam już wszystkiego dosyć, że czułam się jak stary zardzewiały rower, który ktoś wprowadził w  ruch i wszystko w nim skrzypi i rdza leci. U mnie dość, że skrzypiało to jeszcze bolało mnie dosłownie wszystko, nawet kark mnie bolał, a karkiem to przecież nie biegłam. W głowie mi strzelało, ciemno się robiło przed oczami i miałam wrażenie, że jak dobiegnę do Kopca Piłsudskiego, który trzeba jeszcze oblecieć na około, żeby dotrzeć do mety, to padnę na pysk i się nie podniosę. Przeszłam zatem z truchtu w marsz i regenerowałam resztki sił, coby na końcówce chociaż jako tako przebierać tymi nogami, szczególnie, że moja grupa biegowa zrobiła przed samym kopcem strefę kibica i nie mogłam dopuścić, żeby widzieli mój koniec (taki na śmierć). Jak mnie zobaczyli to darli się jak opętani, motywowali, a ja miałam jednokolorową plamę przed oczami, która mi się utworzyła z ich koszulek klubowych, gdy na nich zerknęłam. Wpadłam tylko w objęcia naszej maskotki, (no dobra, przyznaję się, rzuciłam się na nią z błaganiem w oczach) mówiąc jej, że ja zostaję, że ja już nie chcę, to mnie tylko ofuknęła, że mam biec do mety i cóż było zrobić. Pobiegłam.
Nie pamiętam za dobrze momentu przebiegnięcia przez metę, biegłam dalej. Dopiero mój mózg, który działał w wielkim otępieniu i pewnie nie do końca dogadał się od razu ze wzrokiem, po dobrej chwili dopiero zaczął mi rejestrować, że ja mijam wolontariuszy z medalami, inni chcą na mnie rzucić folię termiczną, a jeszcze inni wyciągają ręce z wodą w moją stronę i tak jakoś ciasno się nagle zrobiło. Wtedy zaczęłam hamować.


Złapałam medal w łapkę i naładowana jeszcze endorfinami poszłam od razu do depozytu, bo bałam się, że jak usiądę sobie gdzieś na chwilę by odsapnąć to już mogę nie wstać. I gdy już z plecakiem w ręce poszłam do nadal kibicującej reszcie dobiegających do mety, mojej grupie   to wtedy już zeszło ze mnie całe powietrze i zrobiłam się jakaś taka sflaczała.
Teraz patrząc na to tak na spokojnie czuję się w jakiś sposób z siebie dumna. Po pierwsze, że nie zrezygnowałam z biegu, a po drugie, że dobiegłam i to z lepszym czasem niż w moim debiucie w 2013 r. więc wcale tak źle nie było. Mam piękny medal do kolekcji, a muszę przyznać, że medali w tym roku za wiele to z biegów nie nazbierałam i całkiem fajną koszulkę techniczną w butelkowo zielonym kolorze. W takim jeszcze nie mam, więc radość tym większa z kolejnego ciuszka biegowego.

zdjęcia:
https://www.facebook.com/richiekrkfoto/
https://www.facebook.com/CracoviaMaraton