czwartek, 16 sierpnia 2018

O III Biegu Lucka Chorążego

No dobrze, opowiem o tym jak to mi ostatnio, czyli w niedzielę, wyszedł biegowy spontan.
Zacznę od tego, że chodzę do tego mojego rehabilitanta co to mi masakruje nogę przez godzinę naciskając, wałkując i generalnie wyżywając się na niej jak na wrogu jakimś straszliwym, opowiadając przy tym ze szczegółami jak powinnam biegać, jak nie biegać, jak się rozciągać, kiedy i w ogóle naprowadza mnie na właściwe tory biegowe, ostrzegając i pouczając, że dystans biegowy powinnam zwiększać powoli, powolutku, zaczynając od 2-3 km i tak o kilometr zwiększać co tydzień.
Zaczęłam więc biegać, tzn tak naprawdę to raz przetruchtałam te parę kilometrów po czym w sobotę wieczorem koleżanka mnie informuje, że jest pakiet do wzięcia na Bieg Lucka Chorążego w Skawinkach koło Lanckorony, i że niby to bieg górski, ale pakiet jest na ten krótszy dystans jakieś 5.2 km i że spokojnie sobie przebiegnę, a jak nie dam rady to przejdę trasę.
I zaczęła się u mnie walka serca z rozumem. Rozum cały czas odtwarzał wykład rehabilitanta o stopniowym zwiększaniu dystansu, spokojnym biegu, a serce podpowiadało, że fajny medal, że mogę iść, że nie muszę biec (taaaa jakbym siebie nie znała, ja i spokojny chód zamiast biegu, kiedy to wszyscy biegną, taaa) i pakiet przepadnie, a przecież szkoda.
Walka trwała całe 10 minut po czym obwieściłam koleżance i rodzince, że pobiegnę.
Tak oto właśnie w niedzielę przed południem cała w nerwach, stresie i z przeklinaniem się w duchu za głupie pomysły zjawiłam się na starcie III Biegu Lucka Chorążego w Skawinkach.
Trasa rewelacyjna, piękna, widokowa, wśród lasów, pól, trochę po asfalcie, reszta po trawie, błocie, ściółce leśnej. Owszem, górki też były, ale jak je pokonywałam to sobie mówiłam, że jak się wylezie do góry to potem musi być w dół i wtedy sobie odpocznę. Do mety dotarłam gdzieś w połowie stawki, więc wcale nie było tak źle. Noga, o którą się bardzo bałam tylko na początku wysyłała takie słabe bólowe sygnały, a potem jej przeszło i nie bolała mnie wcale.
Bardzo podobał mi się ten bieg, na który pewnie nigdy sama z własnej woli bym się nie zapisała, bo przecież ja mam założenie, że nie biegam biegów górskich. Nad tym założeniem będę musiała poważnie pomyśleć, ale póki co na razie to pozbieram się do końca do kupy i oczywiście nie przyznam się rehabilitantowi, gdzie ja to ostatnio biegałam.


niedziela, 22 lipca 2018

rower, góry i lenistwo

To pierwszy weekend od bardzo dawna, gdy nie mam żadnych imprez urodzinowych, wesel czy spotkań rodzinnych i mogę robić sobie nic, czyli co mi się zachce.
Zatem wczoraj z samego rana wybrałam się na wycieczkę rowerową po naszej pięknej Małopolsce przez takie miasteczka jak Dobczyce, Gdów, Niepołomice, Kraków zaliczając przy okazji Puszczę Niepołomicką. Wyszło mi 104 km. Trasa wcześniej przeanalizowana w google maps, więc wydawało się że szybko myknę tą setkę, bo musiałam wrócić do domu w porze obiadowej co by upichcić na szybko jakież żarcie dla rodzinki. 

Ale oczywiście nie obyło się bez przygód na trasie, bo google nie przewidziało, że przez te olbrzymie opady deszczu co to nas nawiedziły w ostatnim tygodniu i przez które było tyle podtopień w Małopolsce,  moją trasę w jednym miejscu, a mianowicie w okolicy rzeki Raby w Stanisławicach niedaleko Bochni trochę zmyło, zamuliło i zabłociło. Musiałam się zatem przedzierać miedzy stawami a rzeką po błotnistej i bagnistej ścieżce brodząc w błocie do półkostki, próbując pchać jakoś rower za sobą, bo jechać się nie dało, gdyż się koła zatapiały się w błocie. Ależ ja byłam uciorana, jak nigdy, a jak już udało mi się stamtąd wydostać i zaczęłam jechać na rowerze to błoto odpadające z kół zabruzgało mnie po sam kask. Straciłam przez to z 20 minut z wyznaczonego czasu przejazdu, ale za to będę miała co wspominać.



Wieczorem natomiast razem z rodzinką i moją dużą psą pojechaliśmy w okolice Mszany Dolnej by wyruszyć razem z "Odkryj Beskid Wyspowy" na nocną wycieczkę an Ćwilin. o 21:00 wyruszyliśmy z miejscowości Wilczyce nieoznakowanym szlakiem, tzw. drogą różańcową, lub drogą pielgrzyma na szczyt. Tam na na samej górze tradycyjnie już była msza święta  z oprawą muzyczną, konkursy, pieczone kiełbaski i świetna atmosfera.

Dzisiaj za to mam dzień lenistwa przerywany ganianiem za moim małym szalonym psem, który gryzie wszystko co się da włącznie z moją duża husky, a jak już zaczyna się do niej dobierać to muszę interweniować, żeby moja nad podziw cierpliwa duża  psa nie wyszła w końcu z siebie i dziabnęła zębami małego łobuza.



poniedziałek, 9 lipca 2018

Bieg o Pierścień Św. Kingi

W sobotę zawitałam do Bochni. Znajomi brali udział w biegu o Pierścień Św. Kingi, a że większość startowała w biegu na 3 km (bieg główny to 10 km), więc stwierdziłam, że przetruchtam sobie tą trójkę z moją psą, tak obserwacyjnie by sprawdzić przed wizytą lekarską, którą mam we wtorek, jak zachowuje się ta moja zepsuta noga. Mój syn, jak usłyszał, że jadę z huskim, to stwierdził, że on tez by się chętnie przebiegł i żeby go zapisać. Mąż miał z nami jechać jako kibic i wsparcie techniczne, ale niestety musiał zostać w domu z naszym nowym, malusim członkiem rodziny.
Trochę się bałam o mojego futrzaka, bo było bardzo gorąco i słonecznie, ale pomyślałam sobie, że najwyżej sobie dojdziemy spokojnie do mety, a przynajmniej będę miała na kogo zgonić ten fatalny czas i miejsce jedno z ostatnich.


Trasy nie znałam, bo jakoś się tym zupełnie nie interesowałam, a szkoda, bo w trakcie biegu się okazało, że ona płaska nie jest. Pierwsze 1.5 km było z górki, więc moja psa, jeszcze pełna energii, gnała ile sił w łapach, tak że pierwszy kilometr pokonałyśmy z czasem 4'51''.  Próbowałam rozpędzoną bestię hamować, ale niestety więcej się umęczyłam niż jakbym puściła się pędem za nią więc po kilkudziesięciu metrach prób hamowania odpuściłam i przebierałam nóżkami tak szybko jak mogłam. Przez to złapała mnie mega kolka, która już została ze mną do mety, a poza tym jak się zbiegło w dół to trzeba było wyleź do góry, a moja psa zmęczona gnaniem i żarem lejącym się z nieba nie miała specjalnie ochoty na bieganie pod górkę, więc przez kolejne i zarazem ostatnie 1.5 km musiałam ją za sobą ciągnąć. Ale bieg ukończyłyśmy. O czasie nie będę pisać, bo nie warto. Noga pulsowała, ale jakoś specjalnie nie bolała, ani w trakcie, ani po biegu, ani tym bardziej (co jej się często zdarzało) na drugi dzień rano po wstaniu z łóżka, więc może ona już jest prawie naprawiona. Okaże się we wtorek, gdy pan doktor oglądnie płytkę z tomografii.
Wracając do biegu to organizacja świetna, medale ładne, a i towarzystwo, z którym byłam rewelacyjne, więc sobotnie popołudnie było bardzo udane.




piątek, 6 lipca 2018

bo co dwa psy to nie jeden

No to się porobiło. Mam w domu psiego niemowlaka od dwóch dni i nagle się okazało, że wśród mojej zabieganej codzienności muszę wygospodarować masę czasu na opiekę nad maleństwem. Tak jakbym miała za mało problemów i kłopotów. No cóż. Dam radę, zawsze daję, a tego małego szkraba nie oddałabym za nic.


Ale po kolei.
Mam huskiego, który ostatnio był w  domu ciągle sam. Praca, rowery, fitness, lekarze, jakieś załatwienia, wyjazd wakacyjny i do domu wracałam dosyć późno, a jak już wróciłam wcześniej to na chwilę i znowu gdzieś wybywałam. I nagle zauważyłam, że moja radosna psa przestała się cieszyć na moje powroty do domu. Depresja - stwierdziłam. Po rozmowie z członkami rodziny ustaliliśmy, że mamy warunki na drugiego psa. Chciałam jakiegoś adoptować, ale syn się bał, że taki dorosły to nam zje kota, zatem zaczęliśmy się rozglądać za jakimś szczeniakiem. Niestety tu powstał konflikt interesów, bo ja chciałam husky'ego, żeby dopasować temperament i aktywność dwóch psów do siebie, a mój mąż chciał wilczura czyli owczarka niemieckiego.
We wtorek wpadło mi w oczy ogłoszenie, że są do oddania szczeniaki po matce husky, ojcu owczarku niemieckim zmiksowanym z husky. Idealnie - stwierdziłam, toż to kompromis dla nas. W środę więc pojechaliśmy 60 km oglądnąć tylko to  małe cudo. Było ich 5 sztuk, wszystkie suczki. Jak dojechaliśmy to został tylko jeden, a raczej jedna. Spojrzałam i nie było uproś, normalnie miłość od pierwszego wrażenia. Tak więc mamy Arię, ur. 23 maja, więc 1.5 miesięczne maleństwo. Przeorganizowałam cały swój dzień i opiekujemy się nim na zmianę wszyscy. Próbujemy też oswoić z naszym dorosłym huskim, który na początku jak zobaczył takie małe coś, to chciał je od razu zjeść. Pewnie stwierdził, że konkurencję trzeba unicestwić na początku, bo potem to tylko same problemy będą, pilnowanie miski, walka o względy państwa i takie tam.
Dzisiaj jest lepiej. Już obwąchuje zanim chce kłapnąć zębami, a przed chwilą to nawet dopuścił mój wielki, dorosły pies do swojej miski z wodą małego szkraba. Jest więc nadzieja, że się dogadają, jak to małe cudo trochę urośnie.




niedziela, 24 czerwca 2018

Plażing nad morzem Egejskim

Gdy w rodzinie każdy ma inny pomysł na spędzenie wakacji trzeba wypracować jakiś kompromis, dlatego właśnie w tym roku podzieliśmy nasze urlopowanie na dwie części. Pierwsza już za nami, druga dopiero w sierpniu. Mężowi marzyło się leżenie nad basenem tudzież morzem jakimś ciepłym, sączenie drinków i robienie NIC, ja natomiast chciałam polatać, pozwiedzać, zobaczyć, zdobyć , cóż jak to ja. Dlatego pierwszą część naszego wypoczywania urlopowego przeznaczyliśmy na wakacje w Turcji w okolicy Bordum, nad morzem Egejskim na plażing w wersji "All Inclusive" Druga część, ta aktywna w sierpniu będzie w Bieszczadach (jak nic nie wypadnie oczywiście).  Oczywiście udało mi się nakłonić rodzinkę na jeden dzień zwiedzania miasteczka Bodrum, bo jak to tak być w okolicy i nie widzieć tego pięknego teatru, tego wzgórza z wiatrakami, zamku. Jeden dzień zatem przeznaczyliśmy na zwiedzanie z przewodnikiem, który oprócz wiadomości historycznych o mieście i poszczególnych miejscach, pokazał nam jak wygląda drzewo pieprzu czarnego (przyznaję, zszokowało mnie to, bo myślałam, że taki pieprz to rośnie na krzaczkach jak borówki zwane w różnych częściach Polski jagodami), lub gdzie można zjeść najlepszy turecki kebab, taki prawdziwy, oraz gdzie jest jarmark, na którym można kupić oryginalne tureckie podróbki. Ach, ech, och, nakupiłam tyle torebek, torebuń, torebeczek pseudo oryginalnych, ale za to ślicznych i za grosze. I najlepsze jest to, że ja nieumiejąca się targować, pierwszy raz w życiu się targowałam, bo ponoć trzeba, bo to taki zwyczaj, bo nalegają, bo bez targowania to obraza i takie tam i wiecie co, targowanie jest całkiem fajne, to takie emocje nie do opisania, adrenalina.
Podsumowując. Takie plażingowe wakacje też są fajne, można się zresetować, a jak się ma fajną ekipę ze sobą to już w ogóle jest super. Muszę się przyznać, że do Polski oprócz kupy torebek, do których, nie ma co ukrywać mam ogromną słabość, pięknej opalenizny, przywiozłam też ze sobą kilka nadprogramowych kilogramów, bo jedzenie w hotelu było przepyszne. Trudno. Teraz nastała w moim życiu pora suszy, czyli wracamy do diety. No cóż. Coś za coś.
Wracając do Turcji to na koniec muszę napisać jeszcze jedno coś bardzo ważnego. Tam jest bezpiecznie, naprawdę. Przynajmniej tam gdzie ja byłam, czyli okolice Bodrum. Ludzie są sympatyczni, przemili, gościnni. Nie spotkałam się z żadnym chamskim potraktowaniem przez nikogo. Owszem, jak się uważniej przyjrzeć w centrum miasta to można dostrzec policję z bronią, ale jak to powiedziała nam rezydentka to są wszystko dodatkowe środki, żeby turyści czuli się bezpiecznie, bo oni żyją z turystyki i nie mogą sobie pozwolić na żadne oznaki niezadowolenia turystów.

prywatna plaża przy hotelu w małej zatoce nad morzem Egejskim

wieczorem w ogrodach przy hotelu robiło się kolorowo

mieliśmy też prywatny hotelowy amfiteatr, w którym codziennie o 21:30 odbywały się rózne występy i koncerty

piękne przyhotelowe palmowe ogrody

jak na porządny hotel przystało, był też basen, a nawet dwa (bo tego dla dzieciaczków nie liczę) i to ze zjeżdżalniami - nie zjechałam, chyba dorosłam w końcu i stwierdziłam, że może w zjeżdżaniu jest niesamowita frajda ale to wpadanie do wody, gdy ja staram się nie zamaczać głowy bo nie lubię,  nie jest fajne i gra niewarta jest świeczki

podetpaliśmy kilometr dalej poza zatokę, żeby zobaczyć zachód słońca nad morzem

zachód słońca nad morzem Egejskim

takie coś, albo takiego ktosia spotkaliśmy na ulicy, wielkości dłoni to było i wcale nie uciekało, co mogło oznaczać tylko tyle, że to my powinniśmy wziąć nogi za pas, bo musiało być niebezpieczne.

Bodrum - Brama Myndos do starożytnego miasta Halikarnasu - oryginalna 

widok na zatokę - Bodrum

widokowe wzgórze z wiatrakami - Bodrum

widok na morze Egejskie

wzgórze wiatraków - jeden odbudowany (Bodrum)

drzewo pieprzu czarnego, za kilka tygodni te zielonkawe kiście z niedojrzałym pieprzem  będą nadawały się zbiorów

starożytny Amfiteatr w Bodrum

prawdziwy turecki kebab - mięso (tutaj wołowe, bywa też baranina), sos pomidorowy i to białe to jogurt jest

widok na jedną z wielu zatok morza Egejskiego nieopodal hotelu



czwartek, 31 maja 2018

majowy skrót

No i prawie minął maj.
Miałam opowiedzieć o wyjeździe do Borów Tucholskich na rowery na kilka dni - nie opowiedziałam. Miałam opowiedzieć o tym jak pokonałam 204 km na rowerze w jeden dzień - nie opowiedziałam.
Trochę mi żal, bo ten blog miał być dla mnie takim wspomnieniem po latach, a tu nastąpiła majowa pustka.
I nie dlatego że nie mam o czym pisac, wręcz przeciwnie, tyle się dzieje, tyle wyjazdów, pomysłów, podróży, pokonywanie niemożliwego, tyle przemyśleń, realizacji do opisania. Tylko jakoś tak czasu brak na pisanie, a i brak weny.
Maj był wyjątkowo imprezowy. Nie licząc wyjazdów, konferencji z pracy, przeżyłam dwie komunie chrześniaków i imprezy urodzinowe takie okrągłe ... wiecie 29 lat ciąg dalszy. Marzy mi się weekend w domu. Prawda jest bowiem taka, że nie mam kiedy pomieszkać, bo ciągle coś, ciągle gdzieś. Marzy mi siękawa na tarasie, książka na huśtawce, spokojnie, bez pośpiechu.
Maj ws tym roku jest najpiękniejszy pogodowo od kilku dobrych lat, i nie pozwolił mi na robienie NIC.
Aktualnie większość mojego wolnego czasu zajmuje organizacja biegu z moją grupą biegowa oraz moje sprawy zdrowotne.  Noga, ta złamana, nadal boli. Odkryłam kolejnego, ponoć dobrego lekarza i po pierwszej wizycie jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Teraz diagnostyka, szczegółowe badania i zobaczymy co z tego wyniknie :)


środa, 2 maja 2018

rowerem z Krakowa na Jasną Górę

To było chyba jeszcze w tamtym roku, kiedy to wymyśliłyśmy razem z koleżanką, że fajnie by było tak pojechać na rowerach z Krakowa do Częstochowy. Ot taka pielgrzymka rowerowa na Jasną Górę. Pomysł rósł w naszych głowach i ewoluował. I tak oto przedwczoraj udało nam się go zrealizować.
Wyszło nam 151 km i 817 metrów przewyższenia, gdyż omijałyśmy ruchliwe drogi co by nas tiry nie rozjechały.
Nasza trasa biegła z Krakowa, przez Zielonki, Rzeplin, Trzyciąż, Gołaczewy, Bydlin gdzie zwiedziłyśmy ruiny zamku, następnie przez Ryczów i lasy pełne piasku, gdzie ugrzęzłyśmy na dobrą godzinę próbując przedrzeć się z rowerami przez zapiaszczony las do Podzamcza. Tam zrobiłyśmy krótką przerwę przy ruinach zamku Ogrodzieniec, by popedałować dalej przez Zawiercie, Myszków, Poraj do Częstochowy. Kilka razy się zgubiłyśmy, parę razy też zmieniłyśmy trasę względem tej zaplanowanej, bo w trakcie stwierdziłyśmy, że tak będzie lepiej i po 9.5 godzinach pedałowania plus w sumie jakieś 2 godziny przerw dotarłyśmy na Jasną Górę. Pogodę miałyśmy rewelacyjną, bo cały czas było słonecznie pomimo tego, że zapowiadali burze, które na szczęście nie przyszły i dlatego pewnie nam się tak dobrze jechało. Do Częstochowy przyjechał samochodem z bagażnikiem na rowery odebrać nas mój mąż, więc nie musiałyśmy się martwić o powrót.
Kolejny punkt na liście rzeczy do zrobienia odhaczony. Co będzie następne? To się zobaczy.

ruiny zamku w Bydlinie


granica województw małopolskiego i śląskiego

ruiny zamku w Ogrodzieńcu

Zalew Porajski

lasy w Poraju

Jasna Góra Częstochowa



niedziela, 22 kwietnia 2018

rowerowy weekend

To był intensywny, rowerowy weekend. Zaczęło się od tego, że wyszłyśmy z koleżanką trochę wcześniej z pracy i machnęłyśmy setkę (czytaj 100 km) na rowerach. To "machnęłyśmy" to nie takie chop i siup, bo trwało około 6 godzin z przerwami na picie, zdjęcia z serii "bo ja muszę mieć w tych kwiatach, z tymi drzewami i takie tam" czy lody w Niepołomicach. Trasa, którą pokonałyśmy była w miarę płaska, zahaczała częściowo o Wiślaną Trasę Rowerową od Niepołomic na północ oraz Puszczę Niepołomicką i te resztki puszczy przy Chobocie czy Drwini.


Na początku Niepołomic od strony Krakowa, by nie jechać przez miasto wjechałyśmy na wały wiślane, takie trawiaste i po kilku kilometrach natknęłyśmy się na roboty drogowe przy budowie ścieżki rowerowej WTR (Wiślanej Trasy Rowerowej). Musiałyśmy więc objeżdżać dołem wałów, bo rozgrzebali je dokumentnie, ale najważniejsze, że coś się dzieje i już niedługo będzie można jeździć trasą rowerową od Niepołomic aż po Szczucin.


Pogoda była piękna, wspaniała kwitnąca wiosna, czegóż chcieć więcej. Całkiem przyjemnie nam ta setka minęła i nawet zmęczenia jakiegoś specjalnego nie odczułam, nie licząc bólu tyłka od siodełka, ale chyba musi trochę czasu minąć zanim się przyzwyczai.


Dzisiaj natomiast pojechałam na rowerze pod Wawel w Krakowie, aby kibicować znajomym biegnącym Cracovia Maraton. Zanim tam dotarłam to pojeździłam sobie troszkę po Krakowie i mi wyszło 42 km, ot taki rowerowy maraton. Co do samego biegu, to można powiedzieć, że pogoda pokonała biegaczy, bo jak na piknik na trawce nadawała się idealnie, bo było gorąco i słońce świeciło jak oszalałe, to na bieganie pogoda ta się za bardzo nie nadawała. Ludzie mdleli na trasie i wielu biegaczy musiało zejść w trakcie i nie ukończyli maratonu. Mimo wszystko bardzo im zazdrościłam, że zdrowie pozwoliło im na wzięcie udziału w tym biegu i jakoś tak smutno mi się zrobiło, bo dociera powoli do mnie, że ja to już chyba nigdy nie przebiegnę maratonu.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

krokusy w Gorcach

Przyszła wiosna, a wraz z nią rozpierająca mnie energia, że tam bym poszła, czy tam pojechała, to bym zobaczyła, czy tamto. Niestety noga jak bolała, tzn. piekła tak nadal piecze, co skutecznie studziło mój entuzjazm na wędrowne przygody. Trochę pojeździłam na rowerze, trochę, ale nie za wiele, pospacerowałam z psem i zauważyłam, że czy ja chodzę, czy nie chodzę to noga tak samo pobolewa. Owszem, boli trochę bardziej, gdy ma być jakieś załamanie pogodowe, ale poza tym ból utrzymuje się na tym samym poziomie.
Wymyśliłam sobie zatem, że ja to bym chciała na krokusy w góry. W tamtym roku byłam na rowerze w Dolinie Chochołowskiej, to w tym roku chciałam w Gorce. Niestety już nie na rowerze, bo krokusową trasę, którą sobie wymyśliłam nie znałam, mapa pokazywała znaczne przewyższenia, takie gwałtowne na początku i trochę się bałam, że ja ten rower to będę musiała do góry na grzbiecie dźwigać.


W tamtą sobotę więc wybraliśmy się w kilka osób i pies na krokusy w Gorce. Wyszliśmy z miejscowości Rzeki żółtym szlakiem w stronę Kudłonia. Niestety koleżankę zaczęła boleć dawno temu skręcona kostka, moja noga też przypominała mi co chwilę pieczeniem, że jest, młody który był z nami miał zakwasy po wf-ie i w rezultacie doszliśmy do pierwszej większej polany (Polana pod Jaworzynką) z krokusami i zawróciliśmy z powrotem. W sumie przeszliśmy 7 km. Mimo tego, że to było bardzo rozsądne z naszej strony, u mnie gdzieś tam pozostał smutek i takie jakieś niespełnienie. Dlatego w tą sobotę, namówiłam inną koleżankę na powtórkę i próbę zdobycia tej krokusowej trasy jeszcze raz. Pogodę miałyśmy piękną. Okazało się, że na pierwszej polanie do której to tydzień temu dotarliśmy i tam zakończyliśmy dalszą wędrówkę, bo była wtedy cała w przebiśniegach i krokusach, w tym tygodniu po krokusach nie było już śladu. No może gdzieś tam pojedyncze, bardziej wytrzymałe jednostki przetrwały, ale nie był to taki krokusowy dywan jak jeszcze kilka dni temu.


Poszłyśmy zatem dalej i na wyżej położonych polanach roiło się od krokusów. Miałyśmy dojść do Kudłonia, kawałek wrócić żółtym szlakiem i zejść do auta zielonym przez Stawieniec i potem niebieskim przez Papieżówkę. Tak też było z tym, że idąc w stronę Kudłonia tak sę zagadałyśmy, że przeszłyśmy przez Kudłoń zupełnie nie zwracając na niego uwagi i jak doszłyśmy do rozwidlenia szlaków w punkcie o nazwie "Pustak" to dopiero się zorientowałyśmy, że się zagalopowałyśmy. W ten sposób wyszło nam 17 km. Cel został zdobyty, trasa pokonana, noga wcale bardziej nie bolała niż zwykle i czuję się usatysfakcjonowana. Pogoda była piękna, widoczność rewelacyjna, na horyzoncie widać było ośnieżone szczyty Tatr, a wokół dywany z krokusów. Poniżej zdjęcia, które niestety nie oddają tego piękna.