sobota, 26 września 2015

2 Nowohucki Bieg Wokół Zalewu, czyli jak to jest biegać w deszczu

Biegałam dzisiaj w Nowej Hucie, nad zalewem, w biegu na 5 km. Wiem, wiem, pogoda nastrajała do kocyka, fotela, najlepiej gdzieś przy kominku (tryskającym ogniem oczywiście) i książki.
Lało jak z cebra, cały dzień. No ale przecież jak sobie postanowiłam, że wezmę udział w Nowohuckim Biegu Wokół Zalewu, zapisałam się, zapłaciłam opłatę startową, umówiłam się ze znajomymi to choćby żabami prało to musiałam jechać.
Dziecię moje miało jechać ze mną, ale już dzień wcześniej zaczął szczekać i był bardzo pociągający (czytaj: kaszel i zalewający go katar), więc mu podarowałam biegową kąpiel, co by go choróbsko nie rozłożyło.
A ja pobiegłam. Kolega miał mnie prowadzić na złamanie 25 minut. Czułam, że to nie wypali, bo przez ból mięśnia czworogłowego (tak tego co mnie po Krynicy boli) oszczędzałam się ostatnio i truchtałam delikatnie, więc nie byłam gotowa na żadne życiówki. Biegłam jak nakazał (czyli poniżej 5 min/km) przez jakieś niecałe 3 km, furcząc jak stara lokomotywa i pilnując, żeby sobie płuc nie wypluć z wysiłku.
Nie dałam rady.
Chyba to zauważył, że nie ściemniam tylko rzeczywiście ledwo biegnę tym tempem, bo pozwolił mi zwolnić, a sam pobiegł do przodu, popędzać koleżankę, (dobrze mieć w swoim klubie biegowym takiego zająca), a ja zostałam z tyłu, zwolniłam, żeby złapać oddech i turlałam się jakoś do mety. Na ostatnim kilometrze przyspieszyłam. Mój zegarek z gps-em powiedział, że biegłam z prędkością 4.51min/km ale to nie wystarczyło do złamania 25 minut, bo wcześniejszy kilometr, ten w którym zwolniłam aby odsapnąć to było 5,25min/km.
Trudno. Następnym razem.
Pomimo tego, że przemokłam do suchej nitki, to warto było wziąć udział w tych zawodach, Medal śliczny, a organizatorzy stanęli na wysokości zadania i za naprawdę małą opłatą startową zorganizowali profesjonalny bieg.
Do tego spotkałam wielu znajomych ze świata biegowego, z którymi widuję się na zawodach biegowych, a których uwielbiam, bo są to niesamowicie pozytywnie nastawieni do świata ludzie, pełni energii, zawsze uśmiechnięci i serdeczni, po prostu wspaniali wariaci biegowi.


wtorek, 22 września 2015

Nie bo nie!!! I już!

... czyli dzień zmniejszonej tolerancji na głupotę ludzką.

Czasami tak mam. Irytują mnie ludzie, ludzie których na ogół uwielbiam. To jest tak, że zazwyczaj przymykam oko na niedoskonałości ludzkie, na wady, a szukam w ludziach zalet. I tak się powoli to zbiera. Wady te upycham w filiżance, która powoli się napełnia i nastaje taki dzień jak dzisiaj, że się przelewa.
To jeden z tych dni, kiedy gryzę się w język, żeby nie powiedzieć co myślę, bo nie warto, bo taki dzień zmniejszonej tolerancji na głupotę ludzką minie i będzie ok.
Tylko, że mam tak, że jak wyrzucę z siebie to co mnie dręczy to mi lepiej, więc uwaga, wyrzucam.
Wkurza mnie niezaradność ludzi, to że trzeba prowadzić ich za rękę, że nic nie potrafią sami wymyślić, że wszystko by chcieli mieć przygotowane, zorganizowane, a sami nie przejawiają ani odrobinę inicjatywy do pomocy w takiej organizacji różnych rzeczy, że trzeba za nich myśleć, przypominać. To takie frustrujące i męczące.
Czasami mam dosyć. I dzisiaj tak mam.
Musiałam to wybiegać. Tą irytację, zniechęcenie, zdenerwowanie.
Wpadłam do domu po pracy, szybko jedzenie dla młodego, szybko buty na kopytka i sruuu.
Machnęłam sobie 10 km, umęczyłam się przy tym, bo biegałam przy rzece i towarzyszyły mi miliardy maleńkich muszek, które pchały mi się do ust, więc musiałam biegać z zamkniętą paszczą. Dobrze, że miałam okulary przeciwsłoneczne na oczach, bo pewnie tam też by się chciały dostać.
Ale wybiegałam to i już mi lepiej. Już mi prawie przeszła ta złość na otoczenie i mogę ponownie normalnie rozmawiać z ludźmi bez obawy, że zacznę warczeć.


niedziela, 13 września 2015

bieg na wariata czyli o Życiowej Dziesiątce w Krynicy

Zrobiłam wczoraj swoją życiówkę w Życiowej Dziesiątce w Krynicy - Zdroju i nie jestem zadowolona.  Pomyślicie zapewne, taaaa, typowa kobieta, ano właśnie nie. Chciałam przebiec te 10 km poniżej 50 minut i mi się nie udało. A dlaczego było to dla mnie takie ważne i dlaczego mi się nie udało? Już opowiadam po kolei.


W ten weekend odbywa się Festiwal Biegowy w Krynicy Zdroju. To święto biegaczy. Impreza biegowa, którą znają wszyscy biegający. Jest tam wiele biegów, ludzie zjeżdżają z całej Polski by brać udział w różnych zawodach biegowych, i tych po 100 km po górach i tych maleńkich biegach ale jakże zabawnych jak Bieg w Krawacie itp.
Jednym z biegów, w którym ja brałam udział był bieg o nazwie Życiowa Dziesiątka. Bieg z Krynicy Zdroju do Muszyny na dystansie 10 km, cały czas z górki, stąd nazwa biegu.


Dotychczas mój rekord na dystansie 10 km to było 00:52:33. Pobiłam ten rekord o 2 minuty i 13 sekund, a więc dotarłam do mety z czasem 00:50:20.
I było mi strasznie smutno. Dlaczego?
Znajomy powiedział, że jak złamię 50 minut to pobiegnie Parkrun w Krakowie tyłem. Ta myśl pchała mnie do przodu w trakcie biegu. To była dopiero motywacja. Biegłam jak wariat, ile tchu w płucach. Przy 4 km miałam chwilę zwątpienia gdy słońce paliło mnie w twarz i robiło mi się czarno przed oczami, a kolana co chwilę uginały się ze zmęczenia. Wtedy zwolniłam trochę, bo do tego wszystkiego złapała mnie jeszcze kolka. Przy szóstym kilometrze znowu przyspieszyłam obliczając cały czas w myślach i patrząc na zegarek z gps-em na jakie zwolnienie mogę sobie pozwolić by złamać te 50 minut. Najgorszy był 9 km, biegłam już chyba tylko siłą woli, bo energii nie miałam już wcale, bolało mnie wszystko co mogło boleć i ogólnie miałam dosyć.
I popełniłam błąd, wielki, olbrzymi błąd. Nie wzięłam pod uwagę przy obliczeniach oznaczeń kilometrów namalowanych na asfalcie tylko za bardzo zaufałam zegarkowi i dystansowi, który mi pokazywał. I według mojego zegarka przebiegłam 10 km i 150 metrów, dlatego nie złamałam 50 minut. Wiadomo, ulica szeroka, czasami trzeba ominąć innych biegaczy i gdzieś po drodze zrobiło mi się 150 metrów więcej na zegarku. I te 20 sekund to właśnie te nadprogramowe 150 metrów.
Ech.
Trudno.
Następnym razem.
Ten bieg pokazał mi przynajmniej moje słabości. Siła biegowa u mnie leży i kwiczy. Muszę nad tym popracować.
Dzisiaj bolą mnie bardzo nogi. Nie porozciągałam się porządnie po biegu, bo spieszyłam się do domu, dlatego dzisiaj chodzenie po schodach to jest dla mnie nie lada wyzwanie, ale za głupotę się płaci więc zaciskam zęby i nie marudzę.


wtorek, 8 września 2015

a miało być o fajerwerkach

Nie nadążam za czasem. Nawet nie wiem kiedy skończyły się wakacje i zaczęła jesień. Tak nagle zrobiło się zimno. To jak jedno mrugnięcie okiem. Świat pędzi do przodu, a ja próbuję go dogonić.
Ostatnio mam wrażenie, że ja ciągle na walizkach. Najpierw pakowanie na weekend do Kazimierza Dolnego, następnie nad polskie morze, za chwilę pakowanie nad bułgarskie morze. Jedno mrugnięcie i kolejne pakowanie, tym razem na weekend do Warszawy. Nie zdążę się nacieszyć otoczeniem i muszę wracać, by pakować się na kolejny wyjazd.
Tak wyglądały ostatnie tygodnie. Ciągle w biegu. Jestem już chyba zmęczona tym pędzącym trybem życia. Tak bym chciała zakopać się w pościeli z książką, kotem i ewentualnie pilotem od tv i z czekoladą oczywiście i robić "nic", czyli odpoczywać, i żeby mi wszyscy dali święty spokój.
A tu nie ma tak łatwo. Chciałam się na chwilę zdrzemnąć po pracy, to moje dziecię chyba ma zamontowany w mózgu jakiś radar, bo jak tylko zamknęłam oczy to od razu się pojawił z tysiącami problemów. Miałam wrażenie, że ścieżkę wydepta przez korytarz i sypialnię do łóżka gdzie złożyłam na chwilę swoje zwłoki. Pomyślałby ktoś, że dziecię duże to sobie samo radzi ze wszystkim. Taaaaa.
A wygląda to mniej więcej tak:
- Mamo, kot ma kleszcza (tak, mama wstaje, szuka pensety, kotę na ręce i szybki zabieg wyciągania paskudy z sierści).
-Mamo, komputer mi się ścina (mama wstaje, sprawdza, co za śmieci znowu się dziecięciu pobrały i zawiesił kompa).
-Mamo, szybko, picie mi się wylało (to już mama oczy otwiera gdzieś pomiędzy kuchnią, a pokojem dziecka, gnając jak struś pędziwiatr po jakąś ściereczkę, bo książki , bo komputer czy co tam jeszcze zagrożone).
- Mamo, bo ja wszystko zrobiłem z matmy tylko coś mi się nie zgadza (mama wstaje i sprawdza zadanie i widzi bzdury popisane i tłumaczy co i jak i czemu).
Wrrrr, i tak ciągle coś.
I gdy już się wydaje, że wszystkie nieszczęścia świata zażegnane, dom posprzątany, kota, psa i dziecię nakarmione i można na chwilę zamknąć oczy, by chociaż przez 5 minut odpocząć i robić "nic" to wraca do domu Pan Mąż.
I chyba nie muszę mówić, że następuje poprawka z rozrywki, bo facet to też dziecko, tylko trochę większe, ale równie bezradne i wymagające opieki i pomocy jak dziecię (tylko jemu to się częściej coś rozlewa i przy okazji jeszcze tłucze więc oprócz ściereczki pędzę z odkurzaczem ).
Heh, a ja właściwie miałam dzisiaj napisać o Międzynarodowych Pokazach Pirotechnicznych w Warszawie, na których to byłam w weekend, hehe.
Jak było? Opisując jednym słowem mogę powiedzieć, że "szybko".
Tak, niby trwały kilka godzin, ale jakoś to tak szybko minęło, że nawet nie wiem kiedy.
Ale pokazy pirotechniczne śliczne. Kolorowe sztuczne ognie rozbłyskające nad Stadionem Narodowym robiły niesamowite wrażenie.  Warto było to zobaczyć.



czwartek, 3 września 2015

wakacyjne wspomnienia

Wakacje minęły, urlop się skończył. Z nowymi siłami powróciłam do swojej rzeczywistości. Zanim jednak wskoczę w wir pracy, obowiązków itp. wrócę jeszcze myślami do ostatniego wyjazdu wakacyjnego, żeby wspomnienia mi nie umknęły.
Co roku staramy się z rodzinką tak organizować wyjazdy wakacyjne, żeby tydzień spędzić w Polsce, a tydzień gdzieś poza, gdzie jest cieplej niż u nas. W Polsce było to morze Bałtyckie, natomiast ostatni tydzień sierpnia spędziliśmy nad ciepłym morzem, a mianowicie morzem Czarnym w bułgarskich Złotych Piaskach.
Co można powiedzieć o tej części kraju w Bułgarii? Egzotyką nie powiało, nie licząc stojącego pana przy głównej uliczce bazarowo - rozrywkowej owiniętego wstrętnymi wężami, proponującego za jakąś tam opłatą zrobienie sobie z nimi zdjęcia (za żadne skarby świata, nie dotknęłabym tego paskudnego gada,a co dopiero dała sobie go owinąć na szyi do zdjęcia) czy innego pana, który oferował zdjęcie z kolorowymi wielkimi papugami, które co drugą chętną osobę do zdjęcia, gdy już siedziały jej na ramieniu, to obdarowywały swoimi odchodami. Fuuuu.
Ale morze ciepłe, piasek faktycznie złoty, słoneczko mocno grzało, wypocząć można było.
Przy okazji przypomniałam sobie język rosyjski, którego uczyłam sie w podstawówce, bo 80% turystów to byli właśnie Rosjanie.
Bułgarzy to sympatyczni, otwarci i przyjaźni ludzie, chociaż ich styl jazdy pozostawia wiele do życzenia.
Miałam okazję się o tym przekonać na własnej skórze, gdy jechaliśmy taxi do delfinarium do Warny (jakieś 20 km).
Przyznaję, że przez te pół godziny jazdy, prawie wydeptałam panu taksówkarzowi dziurę w samochodzie, hamując nogą przed każdym zakrętem nie mówiąc już o tym, że wiele razy życie przeleciało mi przed oczami. Nie używają pasów bezpieczeństwa, nie używają kierunkowskazów, skaczą z pasa na pas jakby każdy kierowca był sam na drodze, a ruch był naprawdę spory, dlatego co rusz mijaliśmy jakąś stłuczkę. Tak, ta wycieczka taxi wyryła się już chyba na stałe w mojej pamięci.

 Złote Piaski

  Morze Czarne



Centrum bazarowo - rozrywkowe w Złotych Piaskach 

 Centrum bazarowo - rozrywkowe w Złotych Piaskach 

 Złote Piaski

Delfinarium w Warnie

 Zoo w Warnie

 Park w Warnie

 Złote Piaski

 muszla z lokatorem znaleziona w morzu

wschód słońca nad morzem Czarnym