piątek, 28 lutego 2014

Bieganie w deszczu

Mój eR (mąż) mówi do mnie dziś wieczorem "Biegamy?". Trzeba dodać, mój niebiegający eR. Kiedy już otrząsnęłam się z pierwszego szoku, założyłam szybko buty, bluzę i ja gotowa, bo przecież trzeba kuć żelazo póki gorące. I się zaczęło. Bo mój eR zakłada na siebie co ma pod ręką. Jedną warstwę, drugą warstwę, trzecią warstwę, bo przecież środek zimy.
Ile się natłumaczyłam, że jest 10 stopni ciepła i gdyby nie ciemno (bo było już koło 19:30) to byłoby całkiem przyjemnie. Udało mi się przekonać w końcu uparciucha jednego (a może dla świętego spokoju mnie posłuchał), żeby założył tylko koszulkę i kurtkę przeciwdeszczową (zaczynało kropić) bo będzie mu gorąco.
I pobiegliśmy.
Ale miałam z niego ubaw, bo zakapturzył się tak, że tylko oczy było widać, bo przecież go ktoś rozpozna i taaaaki wstyd. Ech ci niebiegacze.  I co chwilę jak nas jakieś auto mijało to pytał: "Myślisz, że mnie poznają?". Po pewnym czasie już nie wytrzymałam i mu mówię, że "Tak, po kształcie tyłka w spodniach" . Ech ci niebiegacze.
Przebiegliśmy tylko 2.5km. Na pierwszy raz dla niebiegającego eRa wystarczy, co by się nie zraził. I w trakcie biegu rozlało się już na poważnie. I powiem wam, że całkiem przyjemnie biega się w deszczu, kiedy zimne krople spadają na rozgrzany nos. Świetne.



czwartek, 27 lutego 2014

Pączkożerca

Miałam biegać, ćwiczyć, a siedzę i trawię. Na samą myśl o pączkach robi mi się niedobrze.
Rano zjadłam dwa pączki. I to miał być koniec, ale moja silna wola kolejny raz okazała się słaba.
Wróciłam do domu po pracy, zjadłam obiad, dopchałam hot-dogiem, co by mnie do pączków nie ciągnęło, bo oczywiście kupiłam kilka dla rodziny i głupia ułożyłam na talerzyku w najbardziej widocznym miejscu w kuchni. I zeżarłam jeszcze pączka. Nawet nie wiem kiedy, ocknęłam się już przy końcu kiedy to marmolada wypłynęła mi na palce. Oj ja niedobra.

A teraz albo pęknę z przejedzenia, albo mnie sumienie zeżre. Bleeeeeeee.
Jak dobrze, że Tłusty Czartek jest tylko raz w roku.

A od jutra spalanie pączków. Dzisiaj sobie jeszcze odpocznę.


Zrobiłam sobie kolejną świętą kartkę do ćwiczeń. Tym razem nie zwiększam ilości powtórzeń w każdym następnym dniu. Codziennie tyle samo. Oczywiście jest to minimum. Jak mnie tylko najdzie chęć to mogę ćwiczyć więcej. Są tu pajacyki, brzuszki, skłony, skipy, przysiady itp. Byle do wiosny.

niedziela, 23 lutego 2014

rogaty bieg oczami biegacza "bardzo" amatora

Wzięłam dzisiaj udział w VI Biegu Ku Rogatemu Ranczu koło Krakowa. Dostałam zaproszenie, szkoda było nie skorzystać. Nie przygotowywałam się jakoś specjalnie, bo przecie to tylko 8km i coś tam. Phi, pomyślałam, co to dla mnie. Udałam się po pakiet startowy i czipa i zasiadłam w Rogatym Ranczu czekając na bieg. Sama, bo mąż z dzieciem zostawili mnie i pojechali samoloty na lotnisko oglądać. A że ja baba gadatliwa i do nieśmiałości mi daleko to zagadałam się to z tym to z owym biegaczem/biegaczką i się dowiedziałam, gdzie ja to się wpakowałam i w co. Bo się okazało, że ten bieg to nie jakieś tam phi 8km, tylko 8 km po górach i dolinach. I że łatwo nie będzie. Co tam, sobie myślę, ja nie dam rady? O nie.
Dodam tylko, że ja po górach biegać nie mogę, bo przez moje życie w obcasach (dosłownie kilkanaście godzin w szpilach kilkunasto centymetrowych latam i dobrze mi z tym) łydki mnie bardzo bolą.
Ale pomyślałam, zacisnę zęby i wytrwam, choćby mnie te łydki żywym ogniem piekły.

O 11:00 wystartowaliśmy. Zapodałam wcześniej aplikację endomondo do telefonu co by wiedzieć wszystko, czas wysokość, odległość. I się zaczęło.

Pierwszy kilometr był  najgorszy bo bardzo w górę i trzeba było biec, co by nie blokować innych za sobą. 
Przyznam, że ten właśnie pierwszy km mnie wypalił, potem było lepiej, chociaż ciągle w górę. No troszkę w dół, ale tak minęło szybko, że nie zarejestrowałam tego momentu. Przy 3-cim km już się przeklinałam w duchu myśląc " Ty głupia babo, zamiast odpoczywać przy telewizorze ty tu umierasz". Dodam tylko, że mój mózg się w tamtym momencie bardzo otępił, bo przecież ja telewizji wcale nie oglądam. Ale nieważne. Po 5-tym km już było nawet ok. Zaczynało mi się podobać. Tak, to endorfiny chyba zaczęły szaleć. Hm, człowiek przed śmiercią też ma chwilę wzlotu. Na szczęście po 6km wbiliśmy się na tą samą trasę co na początku więc teraz było bardzo w dół. Uczepiłam się jednej babki i leciałam za nią z tej góry. Pomyślałam tylko, że jak glebnę (bo to przez las i  lekkie błotko było) to już na śmierć. Na końcu zaczął mnie jeden dziadek wyprzedzać i wtedy dostałam speeda i na ostatnich odcinkach się ścigaliśmy. Oczywiście wygrał. Wpadłam na tą metę, złapałam w łapkę medal i poleciałam dziadkowi dziękować za ten wyścig na końcu. Uwielbiam taka motywację. Byłam tak zaaferowana, że zapomniałam wyłączyć endomondo i nawet nie zerknęłam na zegar przy mecie.  Ale dziecię moje, które obserwowało jak gnałam (na szczęście zdążyli wrócić z oglądania samolotów)  powiedziało, że było 50min 32sek. Możliwe, wyników jeszcze nie ma. 
Oczywiście endomondo kolejny raz zawiodło. Okazało się, że po 3-cim km zgubił sygnał gps i trasy już nie monitorował tylko sam czas. Trudno.
Generalnie było super i bardzo się cieszę, że wzięłam udział w tych zawodach.
Pogoda była cudowna. Słonecznie i ciepło. Koło 10 stopni na plusie. Oczywiście znowu ubrałam się za ciepło. Ludzie biegli w koszulkach z krótkim rękawkiem i tak też powinnam była się ubrać. Następnym razem będę mądrzejsza. 
A jaki ładny medal dostałam. Będzie do kolekcji.



czwartek, 20 lutego 2014

a na bieganie czasu brak

Jestem zła, wściekła, wkurzona, zirytowana ... i niewiele brakuje, aż wybuchnę.


Bo nie mam czasu na bieganie. No nie mam.
Wszędzie słyszę, że jak ktoś chce to wygospodaruje godzinkę dziennie. A to jest nieprawda. Bo ja bardzo chcę. Bardzo.
Ostatnio mój plan dnia wygląda tak:
Wstaję o 5:00, idę do pracy, po pracy wiadomo zakupy i w domu jestem koło 16:30.
I o tej właśnie porze zabieram się za przygotowywanie jedzenia, po czym z żarciem w jednej ręce zazwyczaj kontroluję dziecię swe przy odrabianiu lekcji. Tak więc, koło 17:30 ja jestem najedzona, dziecię albo dogorywa przy lekcjach, albo już skończyło, a jak nie skończyło to wie co ma robić, więc generalnie jestem wolna i mogłabym biegać.
I tu pojawia się problem. Bo z pełnym brzuchem biegać się nie da, więc trzeba odczekać 2 godziny. Przynajmniej mój organizm tyle potrzebuje co by mnie kolka nie atakowała w trakcie biegu.
Czekam więc wytrwale do 19:30 i jest to czas na przygotowanie kolacji dla rodziny. Ok, wyrabiam się ekspresowo i powiedzmy koło 20:00 mogłabym zacząć biegać. Najpierw rozgrzewka, potem z godzinkę bieg i skończyłabym koło 21:30. A tak się nie da, bo ja przecie rano wstaję o 5:00, więc potrzebuję snu. Ok, nie idę spać o 20:00, o nie, nie, ale zanim umyję włosy, wezmę prysznic, przygotuję sobie i dziecięciu ciuchy na rano robi się 21:30. A potem to mi się już nie chce. Bo wtedy to tylko marzę o cieplutkim łóżeczku i książce, co by chociaż przez pół godzinki poczytać, zanim zasnę.



A ostatnio mamy taką cudowną wiosnę tej zimy. Dzisiaj było 11 stopni ciepła, aż serce się rwie do biegu.
Ech. Muszę rozwiązać jakoś ten problem bo zwariuję.

wtorek, 18 lutego 2014

cudna piosenka

Chciałam napisać tutaj o piosence, która ostatnio towarzyszy mi wciąż i wszędzie, przy bieganiu, prasowaniu, pracowaniu, odpoczynku itp. Jest cudna, uspokaja mnie, wycisza, odpręża.

To "Ocean" - Patrycji Markowskiej i Artura Gadowskiego (IRA)


piątek, 14 lutego 2014

rozgrzewka - ważna sprawa

Wstałam rano z łóżka z bolącym prawym udem. Nie jakoś bardzo, ale go czuję. I jak tak wróciłam wspomnieniami do wczorajszej gimnastyki i krótkiego biegu po bieżni to sobie uświadomiłam, ze trochę olałam rozgrzewkę i rozciąganie mięśni po. No to mam za swoje.



środa, 12 lutego 2014

spustoszenia w Dolinie Kościeliskiej

W niedzielę wyciągnęłam rodzinkę w Tatry. Wybraliśmy się do Doliny Kościeliskiej. Pogoda cudna, 10 stopni na plusie, my oczywiście tony ubrań na sobie, bo przecież normalny człowiek w środku zimy nie ufa szalonym prognozom pogody tylko swojej intuicji i doświadczeniu. Zawiodły.... Prognoza się sprawdziła. Była wiosna.
 Przy wejściu do Dolinki włączyłam aplikację w telefonie endomondo (której ostatnio jestem olbrzymią fanką mimo tego, że często mnie oszukuje), ustawiłam na wędrowanie i powędrowaliśmy do Schroniska na Hali Ornak, a potem udało mi się zmęczonych moich mężczyzn, czyli dużego i tego małego wyciągnąć do Stawu Smreczyńskiego.


Trochę musiałam się naprosić, bo już byli zmęczeni, ale to tak jak być na Rynku w Krakowie i nie zajść na Wawel. Trochę się ociągali, (starszy bardziej młodszy mniej) ale poszli.
I tu się muszę pochwalić, ze ja ani trochę zmęczona nie byłam, normalnie jak młody Bóg zasuwałam po dolince. Jednak treningi robią swoje. W sumie przeszliśmy 15km.
Ale nie o tym chciałam.
Zszokowały mnie zniszczenia, jakie spowodował ostatni huragan. Owszem, słyszało się to i owo o powalonych drzewach, ale znając środki masowego przekazu z ubarwiania informacji jakoś nie do końca wierzyłam w te powalone hektary.
A jednak. To co zobaczyłam w Dolinie Kościeliskiej, te całe połacie zwalonego lasu, drzew powyrywanych z korzeniami mocno się na mojej psychice odbiło.
Taka strata. I kiedy oni to posprzątają, przecież to są tysiące drzew leżących, powyrywanych, połamanych.
Zresztą zobaczcie sami. Oto kilka zdjęć.





sobota, 8 lutego 2014

nie, ja się do tego nie nadaję :(

Ogarnęła mnie niechęć i czuję się bardzo zdemotywowana.
Właśnie przebiegłam 10 km i czuję się jak wrak człowieka. Weszłam na piętro i tu już zostanę ... na zawsze. I umrę tu z głodu, bo kuchnie mam na parterze.
Jestem przerażona, jak ja przebiegnę za miesiąc z hakiem te 21 km w Półmaratonie Marzanny, no jak?
Za mną przemawiają dwie rzeczy. Pierwsza - biegałam w okolicach miejsca zamieszkania, a więc po terenie mocno górzystym. Dwa - jestem przy końcu cyklu, więc hormony w pełni się już rozszalały i ogólnie jestem skapciała.
Ale to mnie nie tłumaczy. Powinnam z uśmiechem na twarzy łyknąć te 10km, a ja się tak sfuczałam, że rzęziłam jak stary silnik. I na nic, cała ta teoria o technice biegu. No wiecie, prosta postawa, pracujemy łokciami w tył, pupcia podkulona jak u psa ogon, kolana do przodu. Owszem na początku starałam się biec z gracją łani i stosować się do wszystkich zaleceń, które gdzieś tam wyczytałam, wyoglądałam, usłyszałam. Ale to było na początku ... na bardzo początkowym początku. A im bliżej końca tym było gorzej. Na końcu to pewnie wyglądałam już jak jamnik tropiący lisa, z nosem prawie przy ziemi. Ech

piątek, 7 lutego 2014

plan ćwiczeń biegacza amatora

Jakieś prawie dwa tygodnie temu zrobiłam sobie plan ćwiczeń, co by zwiększyć siłę, mięśnie przez ten zimowy czas, co by na wiosnę biegać jak gepard. Planuję w marcu przebiec Krakowski Półmaraton Marzanny. Plan obejmuje ćwiczenia, które muszę wykonywać codziennie z każdym dniem zwiększając ilość powtórzeń. I są tu np. pajacyki, skipy, podskoki, przysiady, brzuszki i tym podobne.

Mam swoją świętą kartkę, z rozpisaniem ćwiczeń na poszczególne dni i po każdym wykonanym ćwiczeniu odhaczam krzyżyk. I jak na początku mnie to cieszyło, motywowało to po upływie prawie dwóch tygodni szczerze zaczynam jej nienawidzić. Człowiek zmęczony wraca do domu po pracy, a tu kartka wręcz mnie nawołuje do ćwiczeń. I ćwiczę, z coraz większą niechęcią, ale szkoda mi nie odhaczyć kolejnego ćwiczenia, kolejnego dnia, jak już tyle odhaczyłam. Więc brnę w to dalej, coraz bardziej przeklinając się w duchu za głupie pomysły. I coraz mniej przemawia do mnie to, że robię to dla własnego dobra. Zobaczymy jak długo to jeszcze pociągnę. Niby ćwiczenia na świętej kartce rozpisane są do 15 lutego, ale czy dotrwam. Hm. nie wiem. Trzymajcie kciuki.