sobota, 26 marca 2016

marudzenie świąteczne

Czas świąteczno-wielkanocny to taki czas kiedy wszyscy są szczęśliwi, bo wiosna puka do drzwi, bo leci się z koszyczkiem do święcenia, bo spędza się czas z rodziną odpoczywając i ogólnie sielanka trwa. Tak Święta Wielkanocne pokazane są wszędzie. Media huczą od życzeń świątecznych, w telewizji, necie - wszędzie widać kicające małe zajączki, kurczaczki (niekicające) i wszystko takie ukolorowane i szczęśliwe.

A ja? Wzięłam dwa dni urlopu, żeby ogarnąć dom, załatwić przy okazji tysiące odkładanych na kiedyś spraw i ogólnie przygotować wszystko do świąt, żeby było idealnie, tak jak to kreują media. W efekcie dzisiaj jestem tak zmęczona i zdechnięta, że nie cieszą mnie te zbliżające święta. Wszystko mnie wkurza, wszyscy mnie denerwują. Nawet kot, który prawie cały czas śpi wkurza mnie, że śpi. Nawet pogoda wzięła i się zepsuła, a miało być tak pięknie i słonecznie, a tu leje, wieje i ogólnie ponuro jest. O żołądku swoim własnym już nawet nie wspomnę, bo nagle stwierdził, że za mało mam zmartwień i zaczął mnie boleć. Pewnie coś zeżarłam nieświadomie w przelocie między kuchnią, a łazienką w szale przedświątecznych przygotowań. Teraz boli mnie już mniej, bo mąż się zlitował nad marudzącą, wściekłą na cały świat żoną i dał do wypicia jakieś lekarstwo. Pomogło, chociaż przyznam, że miałam przez ułamek , (ale naprawdę mały ułamek) sekundy myśl plątającą się gdzieś w zakamarkach umysłu, że może ja tego pić nie powinnam, bo to trochę podejrzane, że mąż, który jak kataru dostanie to trzeba się nim opiekować, bo umierający jest, nagle dość, że wie co jest dobre na żołądek to jeszcze dziwnym trafem ma to pod ręką. Najważniejsze, że pomogło, na tyle, że podpięłam się do koszyczka ze święcenia dziecięcia, gdzie dużo czekoladowych stworów było i jeden zając czekoladowy ewidentnie tam nie pasował i zeżarłam i nie zwijam się z bólu. Bo czekolada jest dobra na wszystko
Chyba muszę się porządnie wyspać, bo może wtedy bardziej optymistycznie spojrzę na wszystko wokół. Tylko jak tu się wyspać, kiedy zabierają mi godzinkę w nocy. Tak, zmiana czasu na letni przed nami. I znowu przez tydzień będę chodzić jak zombi, zanim dogadam się z moim organizmem, że tak ma być. Dobra, nie marudzę już. Jutro będzie lepiej. Musi być.
No to ... ten, tego, ... niesmutnych, niemarudzących, niedeszczowych, niezimnych, Świąt Wielkanocnych. ;)






środa, 23 marca 2016

przywitanie wiosny Półmaratonem Marzanny

W ostatnią niedzielę kilka tysięcy osób wzięło udział w  Krakowie w topieniu Marzanny i w biegowym przywitaniu wiosny półmaratonem i biegiem na 10 km.
Byłam wśród nich i ja, tzn. tych półmaratończyków.
Do ostatniej chwili się wahałam czy wziąć udział w tym biegu, bo po dyszce w Myślenicach (tej tydzień wcześniej) bolała mnie łydka, a tu trzeba było przebiec 21 km. Z jednej strony bardzo chciałam w ten sposób rozpocząć ten wiosenny sezon biegowy, a z drugiej strony miałam świadomość, że z kontuzjami się nie biega, bo można się jeszcze bardziej załatwić, tak na długie tygodnie lub nawet miesiące i że nie powinnam.
Czyli typowo. Walka serca z rozumem. Zwyciężyło serce.
Pobiegłam.
Chociaż przed biegiem miałam takiego stresa, że nie chciało mi się nawet z nikim rozmawiać, co było trudne, bo jechaliśmy razem, całą naszą kilkunastoosobową grupą busem i każdy coś do mnie mówił. Ale usiadłam sobie z boku i starałam się nie odzywać przeżywając wewnętrznie moją głupią tak naprawdę decyzję i tylko tak sobie myślałam "dajcie mi wszyscy święty spokój i pozwólcie umartwiać się nad własną głupotą".
Przed biegiem tradycyjnie już był chaos, bo jedni się rozproszyli do depozytu, inni do toalety a jeszcze inni robili sobie porządną rozgrzewkę, więc nie bardzo miałam czas myśleć o tych 21 km do pokonania z bolącą łydką.
Nawet nie wiem kiedy znalazłam się na starcie, kiedy ustawiłam się w swojej strefie czasowej i kiedy to tak naprawdę się zaczęło.
Biegłam powoli wnikliwie analizując swój ból, bo stwierdziłam, że jak coś zaboli bardziej to po prostu zejdę z trasy i tyle. Biegłam z koleżanką, dla której to był debiut na tak długim dystansie i kolegą, który robił za jej zająca pilnując by biegła równym tempem do mety. Moja łydka bolała do 5 - 6 km, potem coraz mniej, a około 10 km ból całkowicie minął, a  ja dostałam porządną dawkę endorfin od organizmu. Zostawiłam ich więc z tyłu i biegłam sobie dalej sama. Zjadłam jednego żela energetyzującego mając w planie koło 15 km zjeść kolejnego gdy zacznę opadać z sił. Nie wiem kiedy zrobił się 18 km, tak dobrze mi się biegło. Oczywiście kiedy zaczęłam opadać z sił, to na kolejnego żela było już za późno, bo mój żołądek zaczął się buntować. Piłam tylko jak wielbłąd na każdym punkcie nawadniającym wszystko co wpadło w moje ręce. I wodę i izotoniki i tak jakoś doturlałam się do 20 km. Został ostatni do pokonania. To był dla mnie najgorszy kilometr. Długa prosta na Błoniach krakowskich, gdzie cały czas widać było metę, a wydawało się jakby ona się oddalała. Do tego prosto w twarz wiał przenikliwie zimny wiatr z taką siłą, że pomimo tego, że ciało było rozgrzane i na całej trasie było mi ciepło to na metę wpadłam skostniała z zimna.
Zgarnęłam medal, który przysługiwał każdemu kto ukończy półmaraton i poszłam sobie na boczek sprawdzać swoje kopytka. Trzeba było oszacować straty, co boli nowego, co ze starymi bólami i w ogóle. O dziwo, nie bolało mnie nic, nawet ta nieszczęsna łydka, która tylko delikatnie pulsowała. Zrobiłam więc mega szybkie rozciąganie i poczłapałam szukać resztę grupy.
To rozciąganie byle jak czuję jeszcze do dzisiaj. Tzn czuję, że mam uda. Porobiły się zakwasy. Łydka jakoś cudownie ozdrowiała (odpukać) bo boli tylko przy dotyku, a nie cały czas. Być może potrzebowała takiej terapii wstrząsowej. Nie wiem. Ważne, że teraz muszę sobie dać trochę czasu na regenerację.
A półmaraton? Był to mój czwarty półmaraton i mi się bardzo spodobał taki dystans.
Krótsze biegi też są super, ale więcej czasu schodzi na przyjechanie, odebranie pakietu, przebranie, potem depozyt i znów przebieranie po biegu i cała ta otoczka niż na sam bieg. A w półmaratonie to już się trochę biega. Jak sobie tak o tym myślę, to chyba podobało mi się  przede wszystkim dlatego, że pierwszy raz nie biegłam na maksymalnej mocy tylko lekko (tak, ze strachu przed całkowitym zepsuciem nogi) swobodnie, nie patrząc na zegarek, nie próbując pobić życiówki, nie czując bata nad sobą, że muszę być szybsza i lepsza. Biegłam dla przyjemności.




poniedziałek, 14 marca 2016

myślenickie bieganie w deszczu


Powinnam napisać coś, cokolwiek o moim udziale w 2 Myślenickim Biegu Ulicznym, który odbył się wczoraj w strugach deszczu na Zarabiu w Myślenicach, pod Krakowem. Dystans 10 km. Pogoda deszczowa, w butach chlupało, ale biegło się całkiem dobrze. Życiówki nie zrobiłam, bo i nie zakładałam, że zrobię. Medal dostałam. Dodam, że taki "se" , na kolana mnie nie rzucił, ale ważne, że jest. Satysfakcją moją było, że nic mnie nie bolało po biegu, żaden mięsień, żadne ścięgno, nic. I gdybym pisała o tym wczoraj, to pewnie piałabym z zachwytu. Niestety wczoraj brakło na pisanie czasu i chęci i dzisiaj jak piszę o tym to już tak kolorowo nie jest. Boli. Boli łydka. Zaczęła boleć bez żadnego powodu dzisiaj przed południem w pracy, gdy siedziałam, nie ruszałam nogą, nie chodziłam, nie nadwyrężałam, nic. Postanowiła boleć i boli. Ot, takie grymasy kobiecej łydki. Obłożyłam lodem, pomasowałam i czekam aż przejdzie. Ponoć jutro ma być załamanie pogody. Jakimś śniegiem ma sypnąć czy coś takiego, więc mam nadzieję, że te bóle to takie starcze już są na zmianę pogody, a nie kontuzja jakaś postanowiła się odnowić, bo ja na kontuzję to czasu nie mam. W niedzielę w Krakowie jest Półmaraton Marzanny i koniecznie chcę wziąć w nim udział.


sobota, 12 marca 2016

ptasie wrzaski czyli mój nowy budzik

Wiosna idzie ... zaczęło się. Dzisiejszego ranka na własnej skórze, a raczej uszach przekonałam się o tym, że wiosna już tuż tuż. Wszystkie ptaki z okolicy postanowiły dać koncert o 6:00 rano.
Sobota, wolny dzień, człowiek chciałby się wyspać, no chociaż do 8:00, a tu nie ma szans, bo drą te swoje japy, piłują okrutnie, chyba nawet konkurs dzisiaj urządzały, który z ptaszysków wyda donośniejszy i bardziej wrzaskliwy pisk. I tak oto zostałam drastycznie obudzona przez ptasi koncert. Najciekawsze jest to, że ja nie mam koło domu żadnego drzewa liściastego, ani iglastego takiego większego, które by to miało solidne gałęzie, żeby takie ptactwo mogło sobie spokojnie spocząć i koncerty urządzać, bo przecież na tujach tworzących mi wokół domu żywopłot to chyba nie siedzą, a najbliższy zagajnik mam jakieś 300 metrów dalej. No nie wierzę, że tak drą japy, że z tego zagajnika się niesie, no nie wierzę.
 I tak się zastanawiałam, czemu ja dopiero dzisiaj słyszałam te ptasie piski. Czyżby zaczęły wiosenne śpiewy właśnie dzisiaj, w sobotni, mój wolny od pracy ranek?.
Ano właśnie nie.
Pewnie wyśpiewują (jeśli to w ogóle można nazwać śpiewem) już jakiś czas, tylko w tygodniu to ja wstaję wcześniej niż one. Tak, właśnie. Wstaję i cichutko zbieram się do pracy, a nie drę japy udając śpiew i nie budzę okolicy i ptasich śpiewaków, a ja też nie potrafię śpiewać i gwarantuję, że gdybym wydała śpiewający głos z mojego gardła to cała okolica byłaby na nogach w ciągu sekundy myśląc, że coś się pali i że to syrena strażacka wyje.
Na koniec chciałam dodać, że ogólnie ptaśki są fajne, jeśli sobie fruwają, nie wchodzą (a raczej nie wlatują) mi w drogę, nie srają na głowę i nie piłują dziobami udając śpiew o świcie.


piątek, 4 marca 2016

odpuszczam maraton

Dwa tygodnie temu, gdy po kolejnym jakimś tam bieganiu znowu poczułam ból łydki, tej niby wyleczonej z jesieni i gdy znowu musiałam zrobić z tydzień przerwy w treningach usiadłam i spokojnie przeanalizowałam swoje treningi na endomondo. Zapisuję tam wszystkie przebiegnięte kilometry od początku swojego biegania. Mam tam więc i dystans i prędkość i częstotliwość biegania, mam wszystko zapisane, zaznaczone. Sprawdziłam ile biegałam przed maratonem w Warszawie, w którym wzięłam udział w 2014 r. a ile biegam teraz. Bo muszę wspomnieć, że zapisana jestem na maraton w Krakowie który ma być 15 maja i staram się realizować plan treningowy, stworzony pod ten właśnie bieg. Staram - właśnie, bo nie do końca mi to wychodzi, bo ciągle coś, albo choroba, albo praca, albo jakieś kontuzje i tak czas płynie, a ja nie posuwam się w przygotowaniach ani trochę do przodu.
Stwierdziłam zatem, po wnikliwej analizie, że muszę odpuścić ten majowy maraton, że nie ma co porywać się z motyką na słońce, bo będzie mnie to drogo kosztowało. W czerwcu chcę wziąć udział w półmaratonie nocnym we Wrocławiu. Bardzo mi zależy na tym biegu i boję się, że jak styram się na maratonie w Krakowie (jeśli już w ogóle doczołgam się do mety) to nie zdażę pozbierać się do kupy i nie pobiegnę w tym półmaratonie wrocławskim.
Gdy już postanowiłam, że odpuszczam ten majowy maraton, to jakoś tak lżej mi się zrobiło, bo stresowało mnie to bardzo, że to już niedługo, a ja w powijakach z przygotowaniami. Nie muszę się już zmuszać do biegania, chcę to biegam, a jak mam gorszy dzień to odpuszczam, nic na siłę, bo nie wisi nade mną jak topór myśl, że trzeba ćwiczyć do maratonu. I tak sobie myślę, że chyba gdzieś przekroczyłam tę granicę pomiędzy przyjemnością biegania, a obowiązkiem i musem, dlatego oficjalnie się zatrzymuję, rezygnuję z niektórych planów startowych w tym roku. Tak i już. Bo czasami trzeba odpuścić, żeby iść dalej i czerpać z tego przyjemność.
Ostatnio pląta mi się po głowie myśl, że jeśli nic mnie nie będzie bolało, to wystartuję w tym maratonie w Krakowie, tak rekreacyjnie i zrobię sobie jedno kółko, czyli 21 km, bo w tym roku trasa maratonu to dwa takie same okrążenia po 21 km. Nie ukończę maratonu, ale zrobię to świadomie i bez stresu, ot tak treningowo sobie potruchtam, żeby poczuć ten klimat. Ale to wszystko się jeszcze okaże, bo zależy to od różnego rodzaju kontuzji, które mnie ciągle atakują. Tak jak np. po wczorajszym lekkim truchtaniu z moją grupą i zrobieniu 8 km wewnętrzna część łydki mnie pobolewa - znowu, więc dzisiaj okładanie lodem, maści przeciwzapalne i odciążanie pobolewającego kopytka. Jutro pewnie znowu przejdzie, a powróci po biegu w niedzielę. I tak ciągle i tak w kółko, więc gdzie ja na maraton się pcham, jak ja się po 8 km psuję i muszę naprawiać, a co dopiero po 42 km by było. Tak, odpuszczenie królewskiego biegu to była dobra decyzja.