poniedziałek, 29 grudnia 2014

nieśmiała próba biegania

Znowu będzie o mojej nodze.
To, że o niej nie pisałam już jakiś czas to nie znaczy, że się wyleczyła. Nie miałam siły myśleć o tej mojej kontuzji, a co dopiero o niej pisać. Musiałam odpocząć psychicznie po kolejnej leczniczej porażce.
Właściwie to przestała mnie już całkiem boleć. Nie dotykałam, nie nadwyrężałam, więc nie bolała. Owszem, cały czas czuję to chore miejsce. Mrowi delikatnie, ale się już do tego mrowienia przyzwyczaiłam i mi nie przeszkadza. Usztywniam ją tylko bandażem, bo mi tak lepiej. Mniej mrowi.

Do dzisiaj...
Za dwa dni Bieg Sylwestrowy w Krakowie, gdzie zapisałam się na 5 km (są dwa dystanse do wyboru, 5 i 10 km). Stwierdziłam zatem, że trzeba by przetestować tę nogę przed biegiem. Zaczęłam więc ją (tą kość strzałkową) macać i naciskać, tak delikatnie, żeby sprawdzić czy to zgrubienie nadal jest. I co? I z mrowienia zrobił się ból. Nie jakiś szczególnie mocny ale boli.
No nie, to mnie już wkurzyło! To ja obchodzę się z tą nogą jak z jajkiem przez ostatnie miesiące, a tu byle dotyk i znowu boli.
Ubrałam więc buty do biegania, słuchawki na uszy i poszłam na bieżnię. Włączyłam prędkość 9km/h, tak delikatnie co by truchcikiem biec. Na początku skupiłam się na nodze sprawdzając czy boli bardziej jak biegnę, bolała tak samo. Potem już zapomniałam o nodze, zapomniałam o biegu, o bieżni, odfrunęłam gdzieś w myślach przy muzyce i opamiętałam się gdy przebiegłam 2 km, po czym stwierdziłam, że wystarczy na początek. Zapomniałam już jakie to cudowne uczucie tak biec, ech.
A noga? Boli tak samo jak bolała rano po dotykowych oględzinach.
Będę sobie tak codziennie biegać po 2 km na bieżni. W końcu rezonans tej nogi mam dopiero za 3 tygodnie (nie, nie na NFZ, prywatnie, tak, tyle się czeka, żeby mieć wykonany na dobrym sprzęcie przez doświadczonych ludzi), więc jak nie będę biegać do tego czasu (nawet tak troszkę, troszeczkę) to zwariuję, a już mi wiele nie brakuje.


niedziela, 28 grudnia 2014

bo coraz trudniej wśród ludzi o człowieka

Spadł śnieg!!! W drugi dzień świąt spadł śnieg. Jest pięknie, bajecznie, biało. Ślisko jak diabli, ale to nic, ważne że jest tak jak powinno być w te święta.


Zatrzymajmy się na chwilkę.
Jesteśmy narodem ponurym, zrzędliwym, wiecznie narzekającym, pesymistycznie nastawionym do świata i  ludzi.
Czasami, gdy w necie czytam komentarze ludzi pod jakimś newsem typu śmierć, morderstwo, wypadek to przerażenie mnie ogarnia jak ludzie na podstawie strzępków informacji przekazanej w taki sposób, aby wzbudzić jeszcze większą sensację potrafią osądzić i wydać wyrok w ciągu sekundy.
Czy jesteśmy głupim narodem? Nie, jesteśmy naiwni, dajemy sobą manipulować.
Dlatego życzę nam wszystkim w tym nadciągającym nowym roku więcej empatii, więcej serca dla innych, uśmiechu, dobrego słowa, takiej prostej, zwykłej, ludzkiej, życzliwości. Pomyślmy nad tym, bo coraz trudniej wśród ludzi o człowieka.



A na maratonach polskich (takiej stronie dla biegaczy), napotkałam świetny wierszyk świąteczny.

Autor: Marek Piotrowski

Życzenia dla biegaczy

Żeby ci się chciało chcieć

Po robocie ciężkiej wstać
Włożyć buty, zapał mieć
By po ścieżkach naprzód gnać

Żeby żona albo mąż 

Nie truł głowy, że znów sam
Biegniesz hen po ciemku wciąż
Nie wiadomo, tu czy tam

Żeby też na trasie twej

Było lekko, miło i
Głos wewnętrzny mówił: chciej
Chcieć, to móc biec wiele mil

Żeby po powrocie stał

Bidon a w nim cenna ciecz
Bo ktoś wierny tobie chciał
Zrobić ją. To ważna rzecz

Żebyś nie zapomniał, że

Prócz biegania może być
Obok ciebie ktoś, kto chce
W żółwim tempie z tobą żyć

Żeby w ten świąteczny dzień

Pod choinkę trafił cud
A zimowej nocy cień
Sprawił ciepło a nie chłód

Żeby ten z kim będziesz żył

Był szczęśliwy cały rok
Miał cierpliwość, dużo sił
Gdy biegowy stawiasz krok

środa, 24 grudnia 2014

ech... ta magia Świąt

Święta się jednak odbędą, ale przyznaję, było ciężko żeby zdążyć z przedświąteczną krzątaniną.
Tak naprawdę zabrakło mi jednego dnia aby doprowadzić wszystko do perfekcji. Trudno, nie będzie perfekcyjnie.
W tym roku to przez pracę takie szaleństwo było, bo zapętliły się dwa projekty, oczywiście "na wczoraj".  Dlatego np. dom nie został dosprzątany do końca, trudno. Za to choinka ubrana. To nic, że w szaleńczym tempie ją ubierałam. Tak, ja ją ubierałam, nikt inny. Nikomu nie pozwalam ubierać mojej 3 metrowej choinki, bo każda bombka, każdy aniołek, każda szyszka czy inny element dekoracyjny ma swoje współrzędne i tylko ja wiem, gdzie wyglądają najlepiej. Domownicy się już przyzwyczaili do mojego dziwactwa i cieszą się z niego, bo mają spokój i nikt nie zapędza ich do pomocy. Drzewko na zewnątrz też ja sama ubierałam w światełka, bo wiadomo, ja zrobię to najlepiej, hehe. Chociaż, nie, nie sama, z moim jamnikiem, który plątał się pod nogami, próbując zdobyć moje zainteresowanie, pociągając za zwisające sznury światełek, myśląc, że to jakiś nowy rodzaj zabawy. Aż cud, że jeszcze świecą.

W tym roku pojawiła się nowa, świąteczna dekoracja domu. Małe choinki z piórek, które sama zrobiłam, takie 40-sto centymetrowe. Uparłam się, że będą i są. Wszyscy, którym mówiłam o pomyśle piórkowych choinek, pukali się w głowę, wiedząc ile z tym pracy i widząc, jak jestem niewyrobiona czasowo przed tymi świętami. Ale mój upór pokonał brak czasu i oto są:



Właściwie wszystko do Świąt przygotowane (jedno lepiej inne gorzej, ale jest). Brakuje tylko śniegu i mrozu. Kolejny taki rok. Chyba się zaczynam to tego przyzwyczajać, chociaż szkoda, że nie jest biało. 

Magicznych Świąt życzę, niech będą niezapomniane.

A poniżej przedstawiam piosenkę świąteczną, którą bardzo lubię i która od kilku dobrych lat kojarzy mi się ze świętami, a którą faszerowałam moich współpracowników od paru tygodni. Ale już nie będę... (w tym roku ). Obiecuję.

wtorek, 16 grudnia 2014

jestem jak Syzyf

Czuję się jak Syzyf. Toczę ten kamień pod górę i toczę i on ciągle spada w dół. I jak tak spadnie to ja rozbijam się na milion kawałków. I kolejne pomysły i kolejne rady pomagają mi się posklejać w jedną całość i nie wiem czy to ta moja naiwność, czy wiara w ludzi każe mi znowu toczyć ten kamień. Toczę więc go. I tak już jest od 3 miesięcy.
Ot na takie metafory mnie wzięło, bo znowu ten kamień spadł. O czym pisze? O nodze, o tej mojej kontuzji, o tym że jestem zagadką medycyny, że nikt nie potrafi mi pomóc, że nie można postawić jednoznacznej diagnozy, bo za dużo rzeczy się wyklucza.
Tym razem myślałam, że to już to. Naprawdę byłam pełna nadziei. Dwa tygodnie rehabilitacji. Podążanie w jednym kierunku, skupienie się na jednej, konkretnej rzeczy. Okazało się, że znowu nie tędy droga.
Mam czekać na telefon, bo znajomy rehabilitant ma gdzieś tam znajomego lekarza, który ma znajomego innego lekarza itd. itp.
Jeden drugiemu ma przedstawić problem, mają się zastanowić co z tą moją nogą zrobić. Jak głuchy telefon. Ciekawe co wyjdzie na końcu.
A ja już nie mam sił, bo noga jak bolała tak boli. Jestem zdruzgotana, rozżalona i mam już wszystkiego dosyć.

Za parę dni odbędzie się trening wigilijny skupiający wszystkie grupy biegowe z Krakowa i okolicy. Tak bardzo chciałam w nim uczestniczyć. Niestety nie pojadę na niego, bo po co. Biegacze spotykają się w Puszczy Niepołomickiej. Potem biegną 6.5 km  do Czarnego Stawu, który jest w środku puszczy i tam mają być życzenia, rozmowy, spotkanie z innymi biegaczami. I wszystko byłoby ok, gdyby nie te 6.5 km do pokonania w jedną stronę, czyli w sumie 13 km. Nie dam rady, nie przebiegnę. Tzn. pewnie bym dobiegła, ale z olbrzymim, nasilającym się bólem. Boję się nadwyrężać tę nogę, bo pewnie znowu nie mogłabym na nią stanąć przez kilka lub kilkanaście dni.
Dlatego zakopię się za chwilę w łóżku po same uszy i poużalam nad sobą przy dźwiękach mojej ukochanej Republiki. Dzisiaj jest czas na smutanie. Jutro pewnie znowu posklejam się do kupy i będę dalej walczyć z przeciwnościami. Ale to dopiero jutro, dzisiaj nie mam już na nic siły.




poniedziałek, 15 grudnia 2014

tak na filmowo

Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że w Polsce robi się coraz lepsze filmy.
To nie tak, że do tej pory to było dno, bo przecież mamy kilka kultowych perełek, do których się wciąż wraca, a cytaty z takich produkcji krążą w życiu codziennym.
Ale spójrzmy prawdzie w oczy. W ostatnich latach trzeba było przewalić kupę chłamu, aby trafić na coś wartego oglądnięcia. Te nieśmieszne, głupawe komedie, te bezsensowne kryminały, obyczajówki robione na najniższym budżecie, w których do końca nie wiadomo było o co chodzi.

Jesienią szumnie wszedł do kin film Jana Komasy "Miasto 44", o Powstaniu Warszawskim.
Podobno jeden z najdroższych filmów polskiego kina.
Każdy z kim rozmawiałam, a kto oglądał ten film miał inne odczucia z nim związane.
A ja?
Dla mnie był trochę przejaskrawiony, chociaż muszę przyznać, że efekty specjalne zrobiono w hollywoodzkim stylu. Porywały. Wydaje mi się jednak, że gdybym oglądała go w domu, nie w kinie to mogłabym przy nim zasnąć, bo fabułę trochę rozwleczono. Ale i tak uważam, że warto go zobaczyć.


Natomiast film "Bogowie", który też całkiem niedawno wszedł na ekrany kin zrobił na mnie duże wrażenie. To nic, że przez połowę filmu musiałam siedzieć z zamkniętymi oczami, bo od tych ludzkich bebechów z igłami w tle robiło mi się słabo. Przynajmniej reszta grupy, z którą byłam w kinie miała się z czego pośmiać (ciekawe czy by im było tak do śmiechu gdybym zemdlała w trakcie ). Ale Kot zagrał Religę fenomenalnie. I to ukazanie Polski w latach 80-tych. To przełamywanie barier, walka z zacofaniem, wszelkimi przeciwnościami - świetne. To trzeba zobaczyć.


Zachęcona polskimi produkcjami, zmusiłam się więc ostatnio do oglądnięcia jeszcze jednego polskiego filmu. "Wałęsa. Człowiek z nadziei" Andrzeja Wajdy. Wszyscy mówili, że warto go zobaczyć, ze względu na grę Więckiewicza.

Faktycznie, świetnie zagrał Wałęsę. Nie spodziewałam się, że aż tak dobrze mu to wyjdzie. Film taki sobie, nie rzuca na kolana ale oglądnąć można.
Czemu więc o nim wspominam?
Bo ścieżka dźwiękowa do filmu jest rewelacyjna. To jest to co lubię. Jest tam i Daab, Proletaryat, Chłopcy z Pacu Broni,KSU, AYA RL, Tilt czy Dezerter lub Róże Europy. I do tego wybrano utwory idealnie dopasowane do danych momentów w filmie.


niedziela, 7 grudnia 2014

biegające Mikołaje i Śnieżynki w Krakowie

III Bieg Świętych Mikołajów i Śnieżynek za mną. To był test. Nie zdałam go. Jest mi tak strasznie przykro. Nie zdałam, tzn. moja noga go nie zdała. Bolała jak biegłam. Do tego nie przetestowałam mojego stroju Mikołajki  wcześniej w biegu (większość osób biegło w przebraniach Mikołajów, Śnieżynek i Mikołajek) i musiałam trzymać sukienkę co by mi się na kostki nie zsunęłaNa początku biegłam z 2 koleżankami, ale one truchtały sobie wolniutko i strasznie się męczyłam, bo musiałam robić małe kroczki i już wtedy zaczęła mnie boleć ta moja zepsuta noga. Zostawiłam je więc i pobiegłam do przodu szybciej. Dobiegłam do grupy 7 osób, (4 Mikołajów i 3 Śnieżynek), tak samo przebranych. Zamieniłam z nimi kilka słów i już chciałam zwolnić, (niech sobie biegną szybciej, pomyślałam) bo noga coraz bardziej bolała, ale (czym mnie bardzo zaskoczyli) nie pozwolili mi zwolnić dopingując mnie do biegu, zagadując, opowiadając o swojej grupie biegaczy. Niesamowici ludzie, tacy pozytywnie nastawieni do świata. Biegłam więc dalej z tą grupą. Jak się z nimi zagadałam to nawet nie wiem kiedy dotarłam do mety. Chyba tylko dzięki nim nie zrezygnowałam w połowie z tego biegu, bo przez to ich gadulstwo zapominałam o bólu.
Bieg ten miał 10 km, czyli 3 okrążenia Błoń. Można było przebiec tylko jedno lub dwa okrążenia, jak ktoś nie czuł się na siłach, więc przebiegłam tylko jedno, bo noga już po kilometrze biegu bardzo bolała. Nawet nie wiem do końca jaki miałam czas, bo gdy już zostawiłam rozgadaną grupkę (pobiegli kolejne okrążenie, ja skręciłam po pierwszym do mety) to zamiast przebiec przez metę to zatrzymałam się przed nią, aby zamienić kilka słów z napotkaną znajomą. Ale to nieważne, bo to był bieg koleżeński o charakterze charytatywnym, więc czas, prędkość nie miały znaczenia.
Organizacja rewelacja, atmosfera wspaniała, ludzie cudowni. Tak to jest jak bieg organizują biegacze dla biegaczy.

W kwietniu 2015 miałam w planach wziąć udział w maratonie krakowskim. Co jakiś czas gdzieś tam w zakamarkach mojego umysłu przewijała się myśl, że jednak nie pobiegnę w tym maratonie. Teraz myśl ta dojrzała i wiem, że nie zaliczę tych 42 km, ba, ja jestem prawie pewna, że nie pobiegnę nawet w Półmaratonie Marzanny, który jest w marcu 2015 r.
Poczułam wczoraj co to jest roztrenowanie. Moja kondycja spadła prawie do zera. Kolka jakaś mnie łapała jak biegłam, furczałam jak stara lokomotywa. Nawet gdyby jakimś cudem noga się naprawiła to nie zdążę zbudować ponownie kondycji do wiosny.
Ale jutro ważny dzień. Jutro mam nadzieję, że dowiem się jak wyleczyć tą nogę. To nic, że aby się tego dowiedzieć będę musiała pokonać prawie 100 km w jedną stronę (oczywiście nie biegnąc), ale podobno warto.



Aaaaaa, jeszcze jedno na koniec. Nadal nie jem słodyczy, żadnych. Od 12 listopada. Jestem z siebie dumna. Chyba wychodzę powoli z nałogu słodyczowego, bo po pierwsze już nie słodzę 5 łyżeczek cukru do kawy, bo jest dla mnie za słodka (wystarczą mi cztery), a po drugie, zapakowałam wczoraj do plecaka Raffaello, co by zjeść na mecie w nagrodę za ukończenie biegu i o nich zapomniałam.Wyciągnęłam dzisiaj z plecaka i walnęłam do szuflady. Normalnie jak nie ja.

wtorek, 2 grudnia 2014

Wawel zaginiony

WAWEL - świadek minionych epok. To jeden z najpiękniejszych pomników polskiej historii i kultury. Jest skarbnicą wiedzy o narodowych dziejach ... można przeczytać w necie.


To wstyd zatem mieszkać tak blisko takiej perełki i być tam ostatnio jako dziecko ... tak stwierdziliśmy z kilkoma osobami ... kiedyś, po czym zorganizowaliśmy się w grupę i ruszyliśmy na podbój Zamku Królewskiego w Krakowie. Wystarczyło rzucić hasło i nagle było tyle chętnych, że wyszły nam 2 grupy po 25 osób (przewodnik oprowadza grupę składającą się z maksymalnie 30 osób).
Tak było za pierwszym razem. Ostatnio ponowiliśmy akcję "Wawel", bo wszystkiego za jednym razem się nie obleci, szczególnie z dziećmi, które po pewnym czasie zaczynają się nudzić. Tym razem wyszła nam jedna 30 osobowa grupa. Idealnie, bo nie trzeba było czekać na resztę (wejścia są co 15 minut).
Dlaczego listopad jest idealnym miesiącem na takie zwiedzanie? Po pierwsze jest już zimno, więc nad wodę się nie pojedzie, góry też odpadają, a po drugie, o czym mało osób wie, jest to miesiąc bezpłatnego wejścia na wszystkie wystawy, opłacić trzeba tylko przewodnika, ale przy takiej ilości osób to są to grosze. Owszem, trzeba zrobić rezerwację z miesiąc wcześniej jak się chce załapać na wejście weekendowe, ale to nie problem.
Tym razem zwiedziliśmy dwie wystawy: "Skarbiec Koronny i Zbrojownia" i "Wawel Zaginiony". I jak skarbiec pełen dawnej biżuterii nawet mi się podobał (wiadomo kobiety, jak sroki,  lubią błyskotki) to w zbrojowni bardziej zaciekawiło mnie opowiadanie Pani przewodnik o czasach świetności zamku niż te wszystkie zbroje i broń.
Najbardziej jednak zachwyciła mnie wystawa "Wawel zaginiony".
 Jest to rezerwat archeologiczno-architektoniczny, gdzie zwiedzający prowadzeni są betonową kładką, mając pod sobą obiekty pochodzące z badań archeologicznych oraz modele dawnych budowli. Kładką tą dochodzi się do pomieszczeń, gdzie można podziwiać takie cuda jak zbiór kamiennych rzeźb, detale związane z dziedzińcem arkadowym czy zbiór kafli pochodzących z pieców znajdujących się w komnatach zamku królewskiego.
Myślałam, że dziecię moje najbardziej zaciekawiła zbrojownia, a tu się okazało, że był równie przejęty wystawą "Wawel zaginiony" jak ja i najbardziej mu się podobała z całego zwiedzania, chociaż byliśmy tam na końcu i był już trochę zmęczony dwugodzinnym zwiedzaniem. Ha, czyżby miał po mamusi zamiłowanie do architektury?

środa, 26 listopada 2014

i znowu to samo

Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską ...  i co mnie podkusiło, żeby pójść na ten basen, ech.
Od kilku dni noga nie bolała wcale. Pisałam już, że mnie nosi. Głupia nie jestem (biegać jeszcze nie będę) ... no dobra, głupia jestem, jak teraz na to patrzę. Ale wtedy mi się wydawało, że taki basen to jest właśnie to. Rozruszam się, woda wymasuje moją nogę, dobrze zrobi na mój kręgosłup, odstresuje mnie trochę. Pływałam więc sobie, taka zadowolona, że w końcu mam trochę ruchu. Już pod koniec czułam, że coś jest nie tak, bo noga dziwnie pulsowała i mrowiła, ale zwaliłam to na opór dosyć chłodnej wody.
Jak tylko wróciłam do domu to się zaczęła powtórka z rozrywki. Ból powrócił. Nie taki wielki jak ostatnio, ale jednak bolało, a to oznaczało, że coś nadal jest nie tak.
Otarłam się prawie o depresję, bo ja miałam już stworzony plan udziału w zawodach biegowych na prawie cały 2015 rok.No przyznaję, przybiło mnie to i to porządnie. Czułam się taka bezsilna, bo przecież zrobiłam wszystko co mogłam. Dbałam, uważałam i nic tak naprawdę to nie dało. Wystarczyła godzinka pływania i znowu jestem na początku tej drogi przez mękę, jak gra planszowa, gdzie jeden pechowy rzut kostką i wracasz na start.
Ale ja, jak to ja, wysmutałam się, wywarczałam na każdego, kto się nawinął (biedna moja rodzinka), wyzrzędziłam, wymarudziłam, upłakałam w poduszkę (ale tak by nikt nie widział, bo wiadomo, łzy są oznaką słabości) i pozbierałam do kupy.
Czyli chodzę znowu codziennie na rehabilitację: laser, elektroterapia. Oszczędzam nogę, która już prawie nie boli, ale nie daję się zwieść i nie zaprzestaję jej rehabilitować. Przecież w końcu musi się to wyleczyć. Jeszcze będę biegać, zobaczycie.



środa, 19 listopada 2014

biegającą śnieżynką to ja nie będę

Zaczyna mnie nosić. Dzisiaj minął miesiąc od kiedy nie biegam. Noga nie boli już wcale, ale jeszcze czuję to chore miejsce. Tak dziwnie mrowi, ale delikatnie. W sumie nic mi już nie jest, więc zaczyna mnie nosić, szczególnie, że bardzo dużo czasu spędzam obecnie pracując, więc siedzę i organizm ma już pewnie dość. Na razie powróciłam na zajęcia pilatesu. Wiem, że rozciąganie jest ważne gdy się biega (kiedyś będę biegać... mam nadzieję)  i że są to zajęcia idealne dla mnie, bo są mało ruchliwe, ale pilates jest taaaaki nudny.
Ech.
Rehabilitant przestrzegał mnie, żeby nie biegać jeszcze przez jakiś czas pomimo tego, że już mnie noga nie będzie bolała. Bo to jest jak po grypie. Organizm potrzebuje czasu aby dojść do siebie. Nie biegam więc wcale. Postaram się (nie wiem czy mi się uda) nie biegać do 6 grudnia, kiedy to w Krakowie organizowany jest Bieg Mikołajów i Śnieżynek. Trzy okrążenia błoń, czyli 10 km.
Świetne w tym biegu jest to, że można przebiec jedno, lub dwa okrążenia, a i tak bieg zostanie zaliczony. Postanowiłam więc, że przebiegnę jedno okrążenie, czyli ok 3.5 km. Zobaczę. Jak poczuję, że noga zaczyna boleć to spacerkiem dojdę do mety. Czas się nie liczy i dobrze, bo bardzo się boję aby ta kontuzja się nie odnowiła.  Jest to bieg, gdzie mile widziane jest przebranie się za Mikołaja lub śnieżynkę. Zapytałam więc wujka google co to jest ta śnieżynka (logiczne bowiem wydawało mi się, że faceci mają się przebrać za Mikołajów, kobiety za owe śnieżynki). Ustawiłam szukanie po grafice i szczęka mi opadła. Bo google pokazało stroje śnieżynek, które owszem do sypialni nadają się idealnie, ale na pewno nie na bieg. I co ja teraz pocznę? Muszę coś wymyślić.
Najwyżej przebiorę się za damską wersję Mikołaja, czyli czapka mikołajowa i jakieś czerwone biegowe ciuchy. Tak więc plan biegowy jest. Czy wypali, nie wiem, bo bieg ten jest w sobotę i do tego wieczorem, więc może się nagle okazać, że plany mi się zmienią i nie pobiegnę. Czas pokaże.


piątek, 14 listopada 2014

walka z nałogiem ... kolejny raz

Muszę się pochwalić. Dzisiaj mija 3 dzień od kiedy nie jem słodyczy. Żadnych, nawet mojej ukochanej czekolady.
Tydzień zajęło mi, aby w końcu przekonać samą siebie do tego, że takie rzucanie się na słodycze nie jest normalne, że słodycze są niezdrowe, że to nałóg i że z nałogiem trzeba walczyć. Udowadniam więc wszystkim tym niedowiarkom, którzy we mnie nie wierzyli i nie wierzą (te dwa dni, co mi dawaliście, że wytrzymam minęły wczoraj)  i przede wszystkim samej sobie, że dam radę żyć bez słodyczy.
Najcięższa próba woli czeka mnie jednak w niedzielę, kiedy to odbędzie spęd rodzinny u moich rodziców. Moja mama to osoba, która uważa, że wszyscy którzy ważą poniżej 80 kg są wysuszeni, wygłodniali, wybiedzeni i koniecznie trzeba ich karmić - cały czas. I już wiem, że usłyszę, że jak to, szarlotki nie spróbuję, a ona specjalnie dla mnie bez cynamonu część zrobiła. Ech, a ten sernik to specjalnie dla mnie z brzoskwiniami upiekła. I na nic się nie zda tłumaczenie, że nie jem słodyczy, bo przecież taki mały kawałek mi nie zaszkodzi, a ja taka zasuszona jestem (taaa, w końcu do 80 kg mi trochę brakuje).  Ech. Ale będę twarda i nie dam się (mam nadzieję).



poniedziałek, 10 listopada 2014

domowa kwarantanna czyli jak zmaścić długi weekend

Kwarantannę domową oficjalnie uważam za zakończoną. Wszyscy żyją i mają się się prawie dobrze (pozostał lekki ból brzucha - to się nie liczy).
Zaczęło się w piątek. Młode diable przywlekło skądś wirusa. Wiadomo długi weekend, trzeba było zmaścić rodzicom plany towarzysko-wycieczkowe. Dzieci podobno tak mają (chociaż myślałam, że tylko te mniejsze). Chorują zawsze gdy nie powinny.
Zatem piątek, potem cała noc i pół soboty to była walka co by nie dopuścić do odwodnienia dziecięcia. Jak tylko wymioty się skończyły zaczęła się gorączka, a jak, przecież musi się coś dziać, żeby nudno nie było. Zatem przez pół soboty i całą kolejną noc walczyłam z gorączką u młodego, która się wcale obniżyć nie chciała. Na szczęście na niedzielę został mu tylko ból brzucha i olbrzymia słabość (przynajmniej nie fikał). Muszę przyznać, że młody nawet ładnie współpracował. Pił co chwilę, wiedząc że i tak wszystko zwróci, nawet przełknął trochę jedzenia. Wystarczyło mu oznajmić, że w szpitalu nie ma WiFi, a że długi weekend to nie nawodnią go raz, dwa, tylko posiedzi tam z podłączoną kroplówką dobre kilka dni. Zadziałało.
Mnie dopadła tylko gorączka, ogólne osłabienie i ból brzucha. Wymioty mnie ominęły (to pewnie przez tą pepsi z małą domieszką). Ale jak zobaczyłam się w lustrze w niedzielny poranek, bo dwóch prawie bezsennych nocach, to się porządnie wystraszyłam swojego odbicia.
A mąż? Jego ominęło wszystko (oprócz bólu brzucha). I nie wiem czy to przez to, że taki odporny, czy że go mało w domu i nie zdążył się zarazić.
Ale dzisiaj już powróciliśmy do świata żywych. Szkoda tylko tych kilku straconych dni, ech. Taki wirus, takie niby nic, a tak potrafi sponiewierać.






środa, 5 listopada 2014

szumi i wyje

Mamy listopad. To najbardziej ponury miesiąc w roku, już nie ma złotej jesieni, a jeszcze nie spadł śnieg. Szaro, buro i paskudnie.


Tak jest zazwyczaj, ale nie w tym roku. Dzisiaj o godz. 14:00 termometry w Krakowie wskazywały  22 stopnie ciepła. Piękne, błękitne niebo i te liście wirujące wszędzie. Mamy halny. Ja wiem, że ten wiatr potrafi niszczyć dachy, zwalać drzewa, uszkadzać słupy elektryczne, ale mimo tego ja bardzo go lubię, bo jest ciepło. I to nic, że robi z moimi włosami co chce i wyglądam jakbym wracała z sabatu czarownic, i to nic, że czuję te podmuchy wiatru przy szybszej jeździe w moim małym autku i źle mi się prowadzi, to wszystko nic, bo ciepło, słońce i to przejrzyste niebo rekompensuje wszystko. A do tego uwielbiam jak wieje w nocy. Super mi się śpi przy takim szumie i wyciu wiatru. Jest jak kołysanka do snu.
Tak, to jest mój optymistyczny wpis, taki pierwszy chyba od dłuższego czasu, kiedy nie marudzę, że boli mnie noga i kiedy w końcu moja szklanka jest znowu do połowy pełna, a nie do połowy pusta, jak to było w ostatnim czasie. Nie, noga nie przestała boleć, ale boli trochę mniej. To nic, kiedyś przestanie. To przecież nie koniec świata. Życie tak szybko mija, że powinniśmy się cieszyć każdą chwilą. Trzeba wydobyć z codzienności to co piękne, a zepsuta noga to taki szczegół wśród tych wszystkich radości i przyjemności, które spotykają mnie każdego dnia.





piątek, 31 października 2014

dynie kontra znicze

Jeśli wejdę jeszcze do jakiegoś sklepu i zobaczę kolejne stroje halloween'owe to zacznę wyć.
Gdzie nie spojrzę tam czapki czarownic, przebrania wampirów, święcące dynie.
Halo, czy my mieszkamy w Stanach Zjednoczonych?
Nie, ja zazwyczaj nie mam nic przeciwko zagranicznym świętom i zwyczajom, które na siłę próbują nam wprowadzić sieci wielkich sklepów. Wiadomo, toż to złoty interes jest. Nie mam nic przeciwko takim świętom, dopóki nie kolidują one z naszymi od wieków przyjętymi zwyczajami.
Dlatego np. takie Walentynki mogą sobie być, chociaż mdli mnie od tych wszystkich pluszowych serc, którymi obstawione są wystawy sklepowe, ale jest to miłe święto, więc niech sobie będzie. Czy taki Dzień Św. Patryka, który przywleczono do nas z Irlandii, a trzeba wtedy koniecznie ubrać się na zielono i wychylić "dzban Patryka" (szklanka whiskey), co by nas szczęście nie opuszczało. I niech sobie wielkie sieci sklepowe sprzedają czterolistne koniczynki, dziwne czapki, czy zielone stroje, mam to gdzieś. Jak tylko ludzie - barany (nie chciałam obrazić baranów) idący za tłumem kupują, to mi to wisi. (Z drugiej strony, przynajmniej nie przywleką do nas takiego święta jak Ramadan, bo by wielkie korporacje spożywcze splajtowały).


Ale Halloween absolutnie nie toleruję. I jeśli dojdzie jeszcze do tego, że zapukają do moich drzwi dzieciaki z hasłem "cukierek albo psikus" to wyjdę z siebie i stanę obok. Wrrrrr.
Dla mnie okres Wszystkich Świętych (czyli 1 listopad i 2 listopad) jest czasem odwiedzania grobów, czasem zadumy, wspomnień o zmarłych. Ktoś powie, że o zmarłych powinniśmy pamiętać cały rok. Pewnie tak, ale życie biegnie do przodu, my biegniemy i dlatego takich kilka dni w roku jest potrzebnych aby się zatrzymać i pomyśleć o tych, których już miedzy nami nie ma.
Ktoś powie, że ok, ale Halloween to wieczór i noc 31 października, a nie 1 (Wszystkich Świętych) czy 2 listopad (Dzień zaduszny). Niby tak, ale po pierwsze nocne imprezy halloween'owe trwają do 1 listopada, a po drugie nawiązują do zmarłych, dlatego kłóci mi się to święto z naszym.
Tak, pewnie jestem staroświecka i stara w ogóle, i pewnie stąd takie niedzisiejsze poglądy, ale tak mam i to właśnie wbijam do głowy mojemu dziecięciu. Ma szanować nasze polskie zwyczaje.
Ot tak mnie wzięło na takie przemyślenia po odwiedzeniu dzisiaj kilku sklepów.


wtorek, 28 października 2014

jesienny półmaraton w Krakowie

W niedzielę odbył się w Krakowie 1 PZU Cracovia Półmaraton Królewski.
Półmaratonem tym miałam zakończyć sezon zawodów biegowych (te w których planuję wziąć udział w zimie się nie liczą, bo mają po 5 km). Miałam, właśnie.
Musiałam sobie odpuścić ten bieg, przez moją nieszczęsną nogę. Nie, nie będę już nic o niej pisać, nie warto (i nie mam na to już siły). Robię przerwę w bieganiu na 2 miesiące i zobaczymy.
Numer startowy udało mi się przenieść na koleżankę i jestem z tego powodu bardzo zadowolona, bo biedna nie miała wyjścia i musiała przebiec 21 km, pierwszy raz. I dobiegła z całkiem niezłym czasem i chyba nawet za bardzo się nie zmęczyła.
A ja?
Ja sobie postanowiłam, że też muszę tam być. Jak nie jako biegaczka to chociaż jako kibic (kibicka? - to się w ogóle odmienia?). Zapakowałam aparat, obiektywy, karty pamięci, dodatkową baterię, zgarnęłam inną koleżankę, co by było z kim pogadać czekając na biegaczy na trasie i pojechałam na półmaraton Królewski.
Ustawiłyśmy się w okolicy mety, najpierw na 5 km (który był nieopodal mety), potem przy mecie.
Starałam się zrobić wszystkim znajomym zdjęcia jak biegną, ale teraz już wiem, że to nie takie proste wypatrzeć w tłumie biegaczy znajome twarze. Co dziwne, zauważyłam, że ludzie biegają stadami. I jak jakieś stadko podbiegało to aparat nie nadążał zapisywać zdjęć, które pstrykałam, dlatego nie zrobiłam wszystkim biegnącym fotek. A szkoda, bo wiem z własnego doświadczenia, że każdy chciałby mieć zdjęcie z takich zawodów i zawsze się wyszukuje siebie po takim biegu wśród setek zdjęć krążących w internecie. W sumie zrobiłam 1200 zdjęć. Zmarzłam okrutnie, chociaż byłam ubrana jak niedźwiedź polarny, a i tak zimno mi się jeszcze bardziej robiło jak widziałam tych wszystkich biegaczy w krótkich spodenkach i koszulkach. Miało być słonecznie, a było mgliście i ponuro. Ale tyle szczęścia, radości co się naoglądałam przy mecie naładowało mnie pozytywnie na dłuższy czas. Co to ludzie wyrabiają jak widzą metę. Ja sobie w ogóle nie zdawałam z tego sprawy, bo zawsze grzecznie biegnę do mety. A tu były samoloty, podskoki zajęcze, piski, okrzyki dobiegających. Niesamowite. Tyle pozytywnych emocji w jednym miejscu. Zazdrościłam im bardzo. Ech. Ale pozbieram się do kupy i też będę biegać, bo bardzo mi tego brakuje.


Błonia w Krakowie (trasa półmaratonu ok. 5 km)

czwartek, 23 października 2014

szacowanie strat ...

Szacowanie strat w domu po moim wyjazdowym weekendzie biegowym, czyli jak to jest zostawić dwóch facetów samych w domu.

Do domu wróciłam w niedzielę w środku nocy po 3 dniach nieobecności. Jak tylko otworzyłam drzwi od razu doleciał do mnie bardzo nieprzyjemny zapach. Ewidentnie coś zdechło. Od razu pomyślałam "Boszeeee, nie nakarmili mojej koty i padła", bo jamniczka (czyli mój drugi i ostatni domowy zwierzak) oczywiście do domu nie dała mi wejść tak od razu, bo tak się cieszyła jakby mnie przynajmniej z rok nie widziała. Poszłam zatem za zapachem i doprowadził mnie do kuchni, pod zlewozmywak. No tak. Śmieci. Pewnie zaczęła się już tam formować nowa cywilizacja. Wyrzuciłam je więc prawie na jednej nodze, bo przecież druga była zepsuta.
Torebkę położyłam na blacie w kuchni i to był mój błąd, bo się przykleiła. Fuuuu. Coś się tam rozlało, coś słodkiego, bo ciężko to było doczyścić, tak się kleiło.
Kolejna rzecz. Kurtki nie miałam gdzie powiesić, bo wieszaki w przedpokoju uginały się pod ciężarem i to nie tylko kurtek, ale i bluz, spodni. Wow, czego tam nie było. W sumie po co nam szafy w domu. Wywalić trzeba wszystko, będzie więcej miejsca i tylko w ścianę (najlepiej najbliżej drzwi wejściowych) powbijać szereg gwoździ, co by było gdzie wieszać ubrania. Jakie to proste.
Lodówka - jeszcze nigdy nie miałam tak pełnej lodówki. Tylko jak zaczęłam przeglądać zawartość to okazało się, że nie ma co jeść. Ale za to ile pustych słoików, kartonów, opakowań znalazłam. Dziwne. Do kosza mieli bliżej niż do lodówki. Nie, facetów ja nigdy nie zrozumiem.
Po zapakowaniu nogi w gips starałam się nie rozglądać za dokładnie po domu, bo serce by mi pękło z rozpaczy i niedowierzania jak można tak załatwić dom w trzy dni. Nie, ja nie z tych co uważają dom za świątynię i ma wszystko błyszczeć. Dom jest do mieszkania, ale jakikolwiek porządek to powinien panować.
Po ściągnięciu gipsu z nogi zaczęłam więc powoli doprowadzać dom do użytku, ale do dzisiaj znajduję w różnych częściach domu kubki, talerze itp.
Najbardziej mi żal moich pelargonii na tarasie, bo umarły z pragnienia. Próbuję je wskrzeszać, może się biedule pozbierają. Ech.
A gdyby mnie nie było z tydzień? Aż się boję myśleć.


wtorek, 21 października 2014

Drezno, bieganie i gips czyli przygody weekendowe

Gipsu na nodze (który założono mi wczoraj przed południem) już nie mam, pozbyłam się go z olbrzymią ulgą. Zresztą wcale go nie potrzebowałam, co mówiło cały czas moje wszystko wiedzące ja, bo złamania ani pęknięcia nie ma, a tylko opuchlizna okraszona bólem.
Dobra, przyznam się, że ostatecznie żeby ściągnąć gips zdecydowałam się patrząc na opakowanie 10 zastrzyków przeciwzakrzepowych, które niby miałam sobie w brzuch wbijać. Próbowałam. Naprawdę, dobrą chwilę walczyłam ze sobą co by sobie tą igłę wbić w brzuch, no ale nie mogę, no nie mogę sama sobie zrobić krzywdy. I nie do końca o ból związany z tym wbijaniem chodzi, a o samą igłę. Jakoś tak słabawo mi się robi jak ją widzę.
Ech, a ja znowu od końca zaczynam swą opowieść weekendową, a powinnam od Drezna.



Drezno...
To był wyjazd na zawody biegowe (16 Morgenpost Dresden Marathon) zorganizowany przez kilka klubów biegowych w Krakowie i okolicy. W sumie pojechało 40 osób.
Pojechaliśmy wczesnym rankiem w piątek. Dojechaliśmy popołudniu, w samą porę aby spokojnie odebrać pakiety startowe.
Sobota natomiast to był dzień na zwiedzanie miasta wraz z Galerią Obrazów Dawnych Mistrzów, na którą miałam nie iść, ale dzięki namowom jednej pozytywnie zakręconej osóbki, poszłam, za co jestem jej bardzo wdzięczna, bo było warto.
W niedzielę były zawody biegowe. Nasza grupa 40 osób rozdzieliła się na trzy biegi. Niektórzy brali udział w biegu na 10 km, inni w półmaratonie, a jeszcze inni w maratonie.
Ja zapisałam się na półmaraton. Trochę się bałam, bo przez problemy z nogą nie biegałam od czasu biegu 3 Kopców w Krakowie, czyli 2 tygodnie. Ale noga nie bolała już wcale, nawet po całodziennym zwiedzaniu miasta w sobotę, więc stwierdziłam, że jakoś to będzie. Bardzo chciałam pobić swój rekord z Półmaratonu Marzanny z wiosny czyli 2h 8min. Kolega, który zapisał się na maraton, obiecał, że pobiegnie ze mną (pierwsze 20 km trasa maratonu pokrywała się z półmaratonem) i poprowadzi mnie na wynik poniżej 2 godzin. Trochę nie wierzyłam w to, że mi się uda, ale zdecydowałam, że spróbuję. Przez pierwsze 10 km musiał mnie hamować bo moje ADHD naładowane endorfinkami rwało mnie do przodu. Przez kolejne 5 km biegłam już grzecznie obok niego, ale po 15 km zaczęłam słabnąć. Do tego moja zreperowana noga zaczęła pobolewać czego się oczywiście spodziewałam. Około 18 km noga już tak bolała jakby mi ktoś wbijał tysiące igieł, ale starałam się myśleć o wszystkim innym, tylko nie o nodze i biegłam dalej. Układałam sobie w głowie plan, że jak kolega się odłączy po 20 km i przestanie mnie poganiać to będę sobie maszerować i miałam gdzieś łamanie tych dwóch godzin. Oj jak bardzo się myliłam, bo gdy kolega pobiegł po 20 km dalej trasą maratonu to przyłączył się do mnie drugi kolega, który biegł wcześniej dystans 10 km i już skończył swój bieg i teraz to on mnie poganiał, więc mój plan co by przejść z biegu w marsz diabli wzięli i biegam dalej. Jakby oni wiedzieli ile ja wszelakich wyszukanych przekleństw wypowiedziałam na nich w duchu pewnie nigdy więcej by się do mnie nie odezwali. Taka byłam na nich zła, że mogłabym zabijać wzrokiem. Ale dzisiaj jestem im bardzo, ale to bardzo wdzięczna bo gdyby nie oni, nie miałabym tak pięknego wyniku (jak na mnie oczywiście). Złamałam 2 godziny. Mój czas to 01:58:37.
Wpadłam więc na metę i jak się zatrzymałam to już ruszyć nie mogłam, bo kość strzałkowa paliła mnie żywym ogniem.
Do tego spuchła i tak jest do dzisiaj.
Po powrocie do Polski pojechałam na ostry dyżur do szpitala, gdzie zrobiono mi rtg, stwierdzono, że złamania nie ma ale i tak zapakowano mi nogę w gips. I jak na wizytę u lekarza, a potem zrobienie rtg czekałam pół dnia to jak tylko wróciłam do gabinetu lekarza z fotą z rtg w łapce od razu wyrosła spod ziemi pielęgniarka gotowa do założenia mi gipsu, nawet zanim lekarz popatrzył na zdjęcie rtg. Dlatego dzisiaj bez większych wyrzutów sumienia pozbyłam się tego gipsu.
Co do samego wyjazdu mogę powiedzieć, że niesamowite jest spędzić weekend z grupą biegowych wariatów, oddanych pasji biegania jak ja. Można się tyle dowiedzieć o bieganiu, posłuchać opowieści z zawodów biegowych, czy rad jak radzić sobie z różnymi kontuzjami. Ludzie, którzy biegają zupełnie inaczej postrzegają świat, są optymistyczni, otwarci i radośni. Są szczęśliwi i tym nastawieniem zarażają wszystkich dookoła.



wtorek, 7 października 2014

gdy człowiek bardzo chce, a nie może

Jestem chodzącą bombą, która lada moment wybuchnie. Aaaaaa, jaką chodzącą? Ja nawet nie chodzę!!!!
Mam dość.
Jestem z natury roztrzepana, ruchliwa, energiczna i muszę wypuszczać moje małe ADHD na spacer aby nie zwariować, dlatego bieganie to było coś co pozwalało mi utrzymać spokój ducha, równowagę wewnętrzną i wyżyć się zewnętrznie. "Było" - to dobre słowo, bo już nie biegam, ba, ja nawet już prawie nie chodzę, bo przy każdym kroku przeszywa moją nogę ból wbijanych igieł. Jest źle. Od niedzielnego biegu jest bardzo źle z moją nogą. Najpierw myślałam, że samo przejdzie. Wiadomo przeciążona kość strzałkowa i bieg 13 km w górę to nie było dobre połączenie. Ale nie przeszło, a jest coraz gorzej. Wdarł się stan zapalny, o czym dowiedziałam się dzisiaj. Zmieniłam zatem rehabilitację na ultradźwięki, laser i krioterapię. Podobno przejdzie tylko potrzeba rehabilitacji i czasu. Ja nie mam czasu!!!!!!! Za tydzień z hakiem biorę udział w biegu na 21 km i choćbym miała na jednej nodze biec to pobiegnę.
Najbardziej irytujący jest brak możliwości szybkiego poruszania się. A ja przecież ciągle w biegu. Zakupy się same nie zrobią, dom się sam nie posprząta, do tego te wstrętne schody w domu, które pokonywałam czasami kilkadziesiąt razy dziennie latając między parterem i poddaszem, bo ciągle coś jest potrzebne czego oczywiście nie ma pod ręką. Dzięcię zazwyczaj na górze w swoim pokoju, które wiecznie coś chce, kuchnia, łazienka na dole.
Dobra, już nie marudzę, mam w końcu samochód który wozi mnie i moje zakupy i moje dziecię na różne zajęcia pozalekcyjne. Tylko to naciskanie na pedał jest trochę bolesne, ale nie tak jak chodzenie, więc chyba powinnam być zadowolona. Do tego ten szaleńczy wyścig z czasem aby wszystko ogarnąć zaczyna się popołudniu, po pracy, bo w pracy  na szczęście też siedzę. Chociaż takie ograniczenie chodzenia jest bardzo dołujące, tak dołujące, że mam ochotę przespać ten czas i obudzić się jak już będzie ok. Dlatego z wyżebraną przed chwilą czekoladą od dzięcięcia mojego, pakuję się właśnie do łóżka. Zjem całą zanim zasnę, a wyrzuty sumienia, że nie należy jeść na noc i to w dodatku słodyczy zostawiłam za drzwiami. Rano, mam nadzieję, obudzę się w lepszym humorze i z mniejszym bólem nogi.


niedziela, 5 października 2014

bieg górski w Krakowie

Wzięłam dzisiaj udział w 8 Biegu 3 Kopców w Krakowie. Bieg ten jest dla mnie wyjątkowy, bo od niego zaczęła się moja przygoda z zawodami biegowymi. Tak, w tamtym roku, bez jakiegoś szczególnego przygotowania przebiegłam pierwszy raz Bieg 3 kopców i dotarłam do mety. Owszem na pół żywa, ale dotarłam. Bo musicie wiedzieć, że bieg ten został zaliczony do biegów górskich, więc łatwy nie jest.


W tym roku wzięłam zatem już drugi raz udział w tym biegu, tym razem bardziej świadoma tego co mnie czeka.
Niby to tylko 13 km, ale nie rozkładałam sił równo, tylko leciałam, na łeb na szyję na początku (wiem, mało profesjonalnie) celowo, bo wiedziałam, że po 8 km będzie bardzo w górę i wtedy dobrze by było iść, nie biec, a to ze względu na moją kość strzałkową. Tak, nadal pobolewa. Daję jej 2 razy w tygodniu laser, pole magnetyczne wzmocnione masażem, jest obklejana (taping) ale nadal boli. Pogoda dzisiaj była cudna. Słonecznie i w miarę ciepło jak na tą porę roku, bo 14 stopni. Idealnie.
Ponoć pakiety odebrało 2142 osób, natomiast do mety dobiegło 2043. Czyli ludziska dopisali.
Na trasie oprócz wody rozdawali czekoladę. Pierwszy raz się z tym spotkałam i organizatorzy mają za to u mnie wielkiego plusa, bo ja kocham czekoladę.
Pomimo bólu nogi biegło mi się całkiem dobrze. Poprawiłam swój czas w stosunku do tamtego roku o 13 minut, bo dobiegłam z czasem 01:15:14.  To bardzo miłe uczucie pokonać samą siebie.To taki mój mały prezent urodzinowy dla mnie (tak, dzisiaj kolejny raz zegar czasu wybił moje kolejne 29 urodziny).


poniedziałek, 29 września 2014

mój pierwszy maraton

Każdy ma jakieś marzenia. Jedni mają małe, inni duże, ale każdy jakieś ma. Ja też mam kilka. W niedzielę udało mi się spełnić jedno z nich. Przebiegłam swój pierwszy w życiu maraton.
Nie zakładałam sobie czasu w jakim mam dobiec, ważne było tylko aby przekroczyć metę. I udało się, chociaż był to bieg z przygodami.
Ktoś kiedyś powiedział, że tak naprawdę to maraton zaczyna się po 30 km i mogę teraz powiedzieć - ŚWIĘTA PRAWDA.
Ale po kolei.
Maraton ten był w Warszawie, gdzie pojechałam już w piątek, żeby przy okazji odwiedzić rodzinkę. W sobotę odebrałam pakiet startowy i zamiast odpoczywać to wsiąknęłam w Centrum Kopernika (a i tak wszystkiego nie zobaczyłam, muszę tam wrócić).
Wieczorem natomiast odbywał się ostatni w tym sezonie multimedialny pokaz fontann, więc musiałam koniecznie go zobaczyć. Sobota zatem była napięta i wróciłam późnym wieczorem bardzo umęczona.
Z jednej strony dobrze, bo nie miałam czasu się stresować, ale z drugiej strony to sobota powinna być dniem odpoczynku przed biegiem. Ale dostałam tabletkę na sen od mojej kochanej Ani i przespałam całą noc jak niemowlę, więc nawet odpoczęłam.
Przed biegiem wahałam się gdzie się ustawić, czy przy pacemakerze, który prowadził grupę na 4:30, czy na 4:20 (to czas przebiegnięcia maratonu). Rozsądek podpowiadał 4:30, ale zwyciężyła logika kobieca, bo na 4:20 prowadził pacemaker przebrany za królika. No słodki był, i jak tu z nim nie biec.
Biegłam zatem w grupie tegoż zająca do 30 km. Potem zostałam z tyłu i się zaczęło.
Zupełnie bez ostrzeżenia dostałam takiego skurczu w nodze, że aż mnie powaliło na ziemię. Dosłownie.
Oczywiście nagle spod ziemi wyrósł fotograf, który musiał mi pstryknąć zdjęcie, a jakżeby nie. Takiej siedzącej pokrace na środku trasy, próbującej jakoś ten skurcz rozmasować. Ale co mnie zdziwiło, od razu podbiegł do mnie jakiś biegacz, podał rękę, pomógł mi wstać i zejść na bok informując, żebym rozciągnęła tą łydkę. Podziękowałam i pobiegł. Ale już za chwilę pojawił się kolejny, który dał mi tabletkę nospy. No w szoku byłam (musiałam wyglądać jak siedem nieszczęść, ale i tak ludzie są cudowni).
Gdy uporałam się ze skurczem, to biegłam już na przemian z marszem, bo co chwilę czułam zbliżający się skurcz i musiałam przystawać, żeby rozmasować i rozciągnąć łydkę.
Przy 37 lub 38 km miałam już tak dosyć, że naszła mnie myśl, żeby przerwać te męczarnie, ale wtedy w moich słuchawkach poleciała piosenka, która nakazała mi walczyć dalej. Jaka? Zaraz napiszę. Z moją playlistą na maraton to była śmieszna sprawa, bo miałam za mało piosenek na te kilka godzin, a nie miałam już ani czasu ani siły wyszukiwać kolejnych. Dziecię me dało mi kilka piosenek i ta była jedną z nich. Natalia Szroeder & Liber - Teraz Ty. Piosenka taka sobie, ale pojawiają się tam takie teksty jak: "A teraz Ty, to Twój dzień", "Stawaj do walki", "Świat należy do Ciebie tylko teraz i tu", "chwytaj szansę i walcz". Słowa jak dla mnie, do tego była to piosenka od młodego, więc czułam się jakby on mnie dopingował. Ech co to psychika potrafi zdziałać. I pobiegłam. Kilometr przed końcem dołączył do mnie mój brat, który rozmasowywał mi te wstrętne, bolące łydki i biegł chwilę ze mną dopingując mnie. W ten sposób dotarłam do mety. Po jej przekroczeniu pomyślałam sobie "Nigdy, k%rwa więcej", ale dzisiaj gdy czuję się lepiej, zastanawiam się, czemu nie, w kwietniu jest przecież maraton w Krakowie, a to tak blisko.
Co zrobiłam źle w całym tym maratonie? Po pierwsze za mało rozciągałam łydki przed biegiem, a przecież wiem, że mam z nimi wieczny problem. A po drugie przeżarłam się żelami energetycznymi. Miałam cały pakiet na maraton, a oprócz tego zjadłam jeszcze te, które dawali na trasie. Głupota, ech głupota. Do tej pory mi to żołądek wypomina. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że panicznie bałam się "ściany", którą miałam okazję bliżej poznać w trakcie jednego z treningów. Ściany na maratonie nie było, za to rewolucje żołądkowe i owszem. Do tego dzisiaj ból ud i łydek, i tej mojej kości strzałkowej, ale tego się spodziewałam i jest do przeżycia.
A mój czas przebiegnięcia maratonu? To 4 godz 43 min i 17 sek. Może nie jest to jakiś wynik zwalający z nóg, ale dla mnie to świetny wynik, bo nie wierzyłam, że przebiegnę szybciej niż 5 godzin.



wtorek, 23 września 2014

bo po burzy zawsze wychodzi słońce

Ostatnio marudziłam, że wszystko jest nie tak, że wszystko sprzysięgło się przeciw mnie.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że kiedyś musi być źle, aby mogło być lepiej.
Buty, które kupiłam okazały się jeszcze lepsze od poprzednich, chociaż wydawało mi się to niemożliwe. I tu powinnam podziękować panu ze sklepu biegacza, który musiał znosić mnie dobre pół godziny i tłumaczyć wszystko głupiej babie i przekonywać, bo przecież tu wyczytała coś tam, tam usłyszała coś tam i się upiera i nie dowierza specowi od butów. Za tą cierpliwość, wiedzę i doświadczenie powinien mieć wystawiony pomnik.
Słuchawki, które zamówiłam okazały się o niebo lepsze od poprzednich i jeśli chodzi o komfort noszenia (nigdzie się nie wbijają, nie przesuwają, nie uciskają) i jeśli chodzi o jakość dźwięku (moja muzyka nabrała zupełnie innego brzmienia).
I moja noga. Nie, nie uzdrowiła się w jakiś cudowny sposób, ale już wiem co mi jest. I nie bolała sama kostka, tylko jak się okazało po badaniu przez ortopedę bolące miejsce to 3-4 cm nad kostką.
Noga ta doprowadziła mnie prawie do obłędu. Już miałam wizję, że mnie zapakują w gips i żegnajcie zawody biegowe na dobre kilka tygodni. Zrobiłam zatem rtg, odwiedziłam pana ortopedę (bardzo miłego, konkretnego i do tego gadułę. Uwielbiam takich lekarzy, których nie muszę ciągnąć za język, żeby się czegoś dowiedzieć o moich dolegliwościach, bo ja muszę wiedzieć wszystko co dotyczy tematu wizyty). Okazało się, że to przeciążenie kości i powinno przejść, tylko muszę trochę przystopować z bieganiem. Obiecałam, że tak zrobię, ale dopiero w listopadzie, bo październik zaplanowany mam jako bardzo biegowy. Uśmiał się ze mnie, ale dostałam pozwolenie na wzięcie udziału w tym niedzielnym biegu. Do tego jeszcze życzył mi powodzenia i skierował do pani rehabilitantki na umówienie się na laser i pole magnetyczne i masaż po biegu, który mnie czeka.
Teraz jestem pełna optymizmu i mogę się spokojnie regenerować przed biegową niedzielą w Warszawie.


sobota, 20 września 2014

dopadł mnie pech

Ostatnio jestem chodzącym pechem, a może raczej biegającym, hm.
Próbuję przygotować się do ważnego dla mnie biegu, który jest już w następną niedzielę. Próbuję to dobre słowo, bo wszystko czego się dotknę to się sypie, ze mną włącznie. Buty do biegania, te moje najulubieńsze, najlżejsze, i jakby dla mnie uszyte się skończyły. Ok, zdarza się, ale czemu na tydzień przed biegiem? No pech. Kupiłam zatem nowe i nawet nie mam kiedy ich rozbiegać.
Czemu? Zaraz wyjaśnię.
Kolejna rzecz - muzyka. Ktoś mi kiedyś doradził, że jak planuję długo biec to dobrze mieć muzykę na uszach. Odstresuje, uspokaja, itp.Tworzyłam więc playlistę przed jakiś czas, zważając na rodzaj utworów, dobierając wolniejsze na początek, szybsze na później kiedy będę padać itp. I co? Nagle słuchawki mi się skończyły, a takich słuchawek nie dokupię nigdzie, sprawdzałam. Zamówiłam przez net inne, podobne, z niby wspaniałymi opiniami. Zobaczymy, bo jeszcze nie dotarły. Ale znając siebie, pewnie mi nie będa pasowały. Ech. Pech, po prostu pech.
I najbardziej stresująca rzecz ze wszystkich to taka, że mi się zepsuła kostka. Nie przewróciłam się, nie skręciłam jej. Nie wiem co się stało. Nagle po jakimś tam bieganiu zaczęła boleć i tak  pobolewa już od prawie dwóch tygodni. Raz mocniej, raz słabiej, a innym razem tylko mrowi. Wsmarowałam w nią kupę różnych preparatów, zakładam opaskę uciskową, uważam na nią, mało biegam, nawet przez kilka dni nie biegałam wcale, a ona wciąż pobolewa. Będę musiała biec z taką zepsutą kostką jak mi nie przejdzie, bo przecież nie zrezygnuję Teraz przez ten tydzień odpocznę, zregeneruję się i zobaczymy. I dlatego nie mam kiedy rozbiegać nowych butów. Ech. Pech.


czwartek, 11 września 2014

filozofia biegania

Dzisiaj będzie o bieganiu. Jak wbrew wszystkim i wszystkiemu brnę w to dalej i wciąż sprawia mi to niesamowitą radość. Nigdy bym nie pomyślała zaczynając swoją przygodę z bieganiem, że będzie to nadal trwać.


Zaczęło się od mojej pracy, a raczej od związanych z nią skutków ubocznych.
Ktoś kiedyś powiedział, że praca jest po to, żeby pracować, a nie o niej mówić, ale muszę tu napisać o niej kilka słów. Uwielbiam to co robię, uwielbiam moją pracę, ale wiąże się to z siedzeniem przy komputerze. Niby 8 godzin dziennie, ale jak projekt jest przy końcówce to to 8 zamienia się zazwyczaj w 12-13 godzin. Mój rekord to 18 godzin siedzenia non stop przy komputerze, by nie zawalić terminu. Potem wsiadam w auto i do domu, więc ruchu mam naprawdę niewiele.
I zaczęłam biegać. I nagle odkryłam, że czuję się rewelacyjnie fizycznie, że kręgosłup nie boli, że nogi nie są ociężałe, że po biegu zamiast padać ja dostaję zastrzyk energii, że mogę przenosić góry.
Biegałam z koleżanką raz w tygodniu, bo ona częściej nie mogła, więc zaczęłam biegać sama. Muzyka na uszy i do przodu. I okazało się, że takie samotne bieganie jest niesamowicie uspokajające, że w końcu mogę pobyć sama ze sobą, przemyśleć sobie wiele spraw, wyciszyć się, posłuchać w spokoju muzyki. I nikt, zupełnie nikt nic ode mnie nie chce. Tak. Cały czas jestem wśród ludzi, co zresztą bardzo lubię, bo jestem stworzeniem stadnym i lubię towarzystwo, ale czasami potrzebuję pobyć sama ze sobą. A tu w pracy ludzie, w domu ludzie, dziecię me, które wiecznie coś chce, kot miauczący, pies szczekający i telefon - cywilizacyjna kula u nogi. Jak sobie pomyślę ile czasu spędza się gadając przez telefon to mnie aż osłabia. Jak biegam, raczej nie odbieram telefonu, pomimo tego, że mam go przy sobie. Piszę "raczej", bo czasami jak mi się wydaje, że może to być coś ważnego to się zatrzymuję i odbieram, ale to bardzo, bardzo rzadko. Owszem, po skończonym biegu oddzwaniam.
Najpierw biegałam po 4-5 km, ale potem przestało mi to wystarczać i biegałam więcej i dalej. Teraz biegam minimum 3 razy w tygodniu (nie licząc żadnych przeciwności losu typu choroba itp) po 10 do 15 km, czasem więcej, czasem mniej. I nagle moja rodzinka ubzdurała sobie, że ja sobie na pewno robię krzywdę, że przemęczam organizm, że tylko czekać jak się posypię. I zrzędzą i prorokują. Najpierw tłumaczyłam, że się mylą, podsyłałam różne mądre artykuły o zaletach biegania, ale to było jak grochem o ścianę, więc przestałam walczyć z ich zdaniem, niech sobie gadają, nie poddam się.
Czasami jest mi tylko trochę przykro, że zamiast mnie dopingować to mnie zniechęcają, że nie jadą ze mną na zawody biegowe, nie kibicują. Jak ktoś cały czas mówi, że coś jest z człowiekiem nie tak, to się zaczyna w to powoli wierzyć.
Zaczęłam się więc zastanawiać nad swoim bieganiem i wtedy na szczęście poznałam grupę cudownych ludzi zatraconych tak jak ja w tym szaleństwie zwanym bieganiem, którzy mnie motywują, z którymi można pogadać o bieganiu, którzy rozumieją tą moją pasję, zawsze doradzą, pomogą.
I biegam nadal, i planuję coraz to nowe starty w zawodach biegowych i podnoszę sobie coraz wyżej poprzeczkę i coraz więcej od siebie wymagam, bo to mnie uszczęśliwia.
I nie przestanę biegać.

wtorek, 9 września 2014

księżyc i sen

Znalazłam winnego mojego dwudniowego (dwunocnego) braku snu.
Ale po kolei.
Z niedzieli na poniedziałek spałam 3 godziny, jeśli to tańczenie po łóżku, rzucanie się można w ogóle nazwać snem. Budziłam się co chwilę, bo ciągle coś było nie tak, wstawałam, piłam wodę, przykrywałam się i odkrywałam co chwilę, bo albo mi było zimno, albo za gorąco. Nawet nabalsamowałam nogi w środku nocy, bo w pewnym momencie mnie drażniło, że mam wysuszoną skórę i pewnie dlatego spać nie mogę. No umęczyłam się tak, wykonałam tyle czynności, że w końcu padłam, by za kilka minut zerwać się na dźwięk budzika. Ok. Zwaliłam to na przestawienie się weekendowe. Wiadomo, chodzi się późno spać, wstaje też późno. Ale jak ten sam cyrk odegrał się w minioną noc to już przestało być zabawne, szczególnie, że moje kochane koleżanki i koledzy w pracy musieli znosić taką wredną, niewyspaną zołzę cały poniedziałek. (no prawie cały, bo o 13:00 powiedzieli dość i wysłali mnie do domu). Ale w tą noc odkryłam co się ze mną dzieje. Nie, to nie starość (ponoć im człowiek starszy tym większe problemy ze snem). To wina księżyca. W pewnym momencie gdy się plątałam po sypialni, podeszłam do okna odsłoniłam rolety i zobaczyłam, że na polu (tak nasze pole, reszty Polski dwór, dworze, zewnątrz itp, jak zwał tak zwał) jest prawie tak jasno jak w dzień. Mamy pełnię.

To niesamowite jak księżyc może wpłynąć na sen, a raczej jego brak, ale poczytałam trochę na ten temat i wygląda na to, że jednak może. Uczytałam się jak dziki osioł o przeprowadzaniu jakiś badań związanych z wpływem księżyca w pełni na sen i dowiedziałam się tylko tyle, że póki co sam mechanizm biologiczny odpowiedzialny za taką reakcję organizmu jest nadal nieznany. No świetnie po prostu, i że problemy że snem mogą pojawić się również kilka dni przed i po pełni. Bosko.
Ale przecież nie urodziłam się wczoraj i nie jest to moja pierwsza pełnia w życiu, więc dlaczego pełniowa bezsenność dopadła mnie dopiero teraz, tego nie wiem. To może ja już się położę, bo jeśli czeka mnie kolejna bezsenna noc to jutro mogę osiągnąć maksimum mojej wredności dla otoczenia.


poniedziałek, 1 września 2014

bieg dla dzieci

W sobotę wzięłam udział w 3 Biegu Charytatywnym Fundacji Tesco Dzieciom, który odbył się na Błoniach w Krakowie. Dystans do przebiegnięcia to 10 km, czyli prawie trzy okrążenia Błoni. Mój czas to minuta gorzej niż w maju w Skawinie. Ech. Tak, przerwa w bieganiu zrobiła swoje. Najpierw upadek, potem wypoczynek wakacyjny i ponad dwa tygodnie bez treningów.

Impreza została przeprowadzona z oblrzymią pompą. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam.Szczerze mówiąc nie spodziewałam się niczego w pakietach startowych, bo przecież to bieg charytatywny. Już i tak byłam zaskoczona, że koszulki będą. A tu, nie dość że koszulki były  (i to techniczne, nie zwykłe bawełniane) to do tego reklamówki z pakietami startowymi były bardzo ciężkie, a niosłam dwa, bo oprócz biegu głównego wzięłam też udział w biegu na szpilkach.
Plac przy centrum dowodzenia obstawiony był różnymi stoiskami, gdzie częstowano nas słodkościami, lodami, różnymi potrawami, napojami - do wyboru, do koloru.
Po biegu głównym miałam godzinę, co by się ogarnąć, przebrać i sruuu na start do biegu w szpilkach.
Startowało nas około 30 kobiet (dwóch mężczyzn było też zapisanych ale ich nie widziałam, chyba zrezygnowali). Po pomiarze wysokości szpilki (minimum 7cm) ruszyłyśmy w biegu na 100 m.
Ciekawe doświadczenie. Jedno mi się tylko nie podobało. Nie było pomiaru elektronicznego, więc która stała bliżej linii startu miała większe szanse dopiec pierwsza do mety, bo to przecież tylko 100 m, wąsko i nie było gdzie wyprzedzić. Dlatego dobiegłam na metę jako 7-ma. Nie twierdzę, że gdybym stała w lepszym miejscu startowym byłabym pierwsza na mecie, ale na pewno byłoby lepiej. Ale to nic. W końcu to była tylko zabawa i tak ją traktuję.




czwartek, 28 sierpnia 2014

akumulatory naładowane

Tak. Naładowałam akumulatory, dostarczyłam ciału olbrzymiej dawki witaminy D i wydawałoby się, że jestem gotowa na zimno, na jesień. Tak mi się wydawało, ale z tego wstrząsu jaki doznałam już na lotnisku w Polsce do tej pory nie mogę się otrząsnąć. Bo jak można się tak nagle przestawić z 45 stopni ciepła na 14, które mnie przywitały po powrocie. Ja rozumiem, że mamy klimat umiarkowany, ale przecież nadal jest lato (a przynajmniej powinno być). Nie, nie oczekiwałam 40 stopni po powrocie, ale chociaż z 25. Ech. Przynajmniej można tu biegać, bo na Riwierze Tureckiej gdzie byłam biegać się nie dało, a próbowałam i to bardzo wcześnie rano. Przebiegłam 9 km klnąc w duchu na własną głupotę i więcej się nie odważyłam. Było za gorąco na bieganie, nawet zanim słońce wstało.
Ale będę tęsknić za tym błękitnym niebem, słońcem, ciepłem i za ich pieczywem, tak, chlebek mają rewelacyjny, aaa i bardzo smaczne arbuzy, które smakują zupełnie inaczej niż u nas.





 Morze Śródziemne 
 Teatr Rzymski w Hierapolis
Pamukkale
Pamukkale - wapienne tarasy
Pamukkale czyli Bawełniana Twierdza
Hierapolis - ruiny starożytnego miasta