sobota, 30 grudnia 2017

Rowerem z Oświęcimia do Krakowa

Jako, że do wczoraj mieliśmy wiosnę tej zimy, bo termometry pokazywały koło 10 stopni na plusie (dzisiaj już przyszła zima, jest lekki mrozik i śnieg) i trzeba było spalić świąteczne obżarstwo wybrałyśmy się zaraz po świętach z koleżanką na wycieczkę rowerową, taką całodniową.
Przejechałyśmy Wiślaną Trasą Rowerową z Oświęcimia do Krakowa czyli około 90 km. Nie, to nie był spontan, to była bardzo dokładnie przemyślana decyzja z uwzględnieniem prognozy pogody i wcześniejszym zakupieniem biletów na pociąg. Tak, na pociąg, bo z Krakowa do Oświęcimia pojechałyśmy pociągiem z naszymi rowerami.Na miejscu byłyśmy koło 11:00 i zaczęłyśmy pedałowanie wzdłuż Wisły w stronę Krakowa. Pogoda iście wiosenna, więc zimno nie było tylko niestety wiatr wiejący w oczy (w górach był Halny) dał nam popalić,  bardzo nas męczył i spowalniał. A na czasie bardzo nam zależało, bo niestety między Skawiną a Tyńcem nie ma jeszcze zrobionej trasy rowerowej po wale wiślanym i tam trzeba jechać po trawie, więc chciałyśmy zaliczyć ten odcinek jeszcze przed zmierzchem, więc przed 16:00. Ledwo nam się to udało, bo gdy dotarłyśmy do Skawiny to już się robiło szarawo. Do tego tam gdzie spodziewałyśmy się trawy na wale niestety były koleiny błotne wyrobione przez motory, na których szalały jakieś młodziki uwalone w błocie po sam nos, więc przeprawa przez ten odcinek to była walka z błotem, zapychającym koła, przerzutki i hamulce w naszych rowerowych mustangach.

Straciłyśmy tam dużo czasu i umęczyło nas to tak bardzo, że zrezygnowałyśmy z przejechania całego Krakowa wzdłuż Wisły i naszą wycieczkę zakończyłyśmy w okolicach Wawelu. Moje endomondo pokazało 88 km więc i tak źle nie było. Przez kolejne dni po wycieczce byłam  zmęczona jak po maratonie. Wszystko mnie bolało, włącznie z żebrami, brzuchem, rękami i nogami. Dzisiaj już jest ok, tylko mnie lekkie przeziębienie dopadło i nie wiem czy to wina jazdy na rowerze w "zimie" czy może młody (który też walczy z przeziębieniem) mnie zaraził. Do jutra musi mi przejść, bo to przecież Sylwester, więc w południe tradycyjnie już biorę udział w Krakowskim Biegu Sylwestrowym, gdzie głównym założeniem jest bieg w przebraniu i dobra zabawa, a nie czas, prędkość i życiówki.

Kraków

sobota, 23 grudnia 2017

Mój trzeci opłatek biegowy w Puszczy Niepołomickiej

Chwila wytchnienia, chwila odpoczynku ... i urlop.
Czyli to ten czas kiedy mogę spokojnie poświęcić dla siebie trochę czasu bez codziennej gonitwy i opowiedzieć tutaj troszkę o ostatnich wydarzeniach biegowych w moim zabieganym świecie.
Tak mi się wydawało kiedy wczoraj zaczęłam pisać ten post. Niestety ilość rzeczy do zrobienia na już mnie powaliła i nagle zrobiło się dzisiaj. Jako, że wczoraj odgruzowałam trochę dom przed świętami, przyodziałam choinkę w światełka, bombki i te wszystkie świąteczne gadżety, a Wigilia jest dopiero jutro to mam dzisiaj taki dodatkowy dzień na wszelkie sprawy zostawiane zawsze "na potem".
W ostatnią niedzielę już szósty raz odbył się trening opłatkowy dla wszystkich biegaczy z Krakowa i okolic. Dla mnie to był już trzeci raz. Musiałam poprzestawiać bardzo dużo planów, abym w ogóle mogła tam być, a być chciałam bardzo, bo dla mnie to ważne spotkanie, kiedy nie rywalizujemy ze sobą w biegu, a jednoczymy się, razem biegniemy, składamy sobie życzenia, robimy wspólne fotki, rozmawiamy i ogólnie atmosfera jest niesamowita i taka magiczna, świąteczna.
Do Puszczy Niepołomickiej na to spotkanie pojechaliśmy w czwórkę. Do czarnego Stawu, gdzie było tradycyjne łamanie się opłatkiem i życzenia przebiegliśmy 6,5 km, natomiast z powrotem pobiegliśmy sobie trochę na około, bo dobrze nam się biegało i w rezultacie wyszło nam 14 km. Ot, taki niedzielny trening po puszczy, po leśnych ścieżkach i drogach, więc raj dla mięśni i w dodatku po płaskim, równym terenie. Na parkingu tradycyjnie już czekały na biegaczy słodkości (ciasta, ciastka, ciastunie) gorąca herbata i izotoniki. Świetnie spędzony czas, bo aktywnie i spotkanie z biegającymi znajomymi, z którymi spotykam się zazwyczaj na zawodach biegowych - bezcenne.


wtorek, 5 grudnia 2017

Bieg Mikołajów w Krakowie

Od paru lat w kilku miastach w Polsce organizowany jest charytatywny Bieg Mikołajów. Co roku z żalem patrzyłam na cudne medale, jakie organizatorzy przygotowali dla uczestników owych biegów. Bo co jak co ale medale były genialne, pomysłowe, piękne, dopracowane i to rok w rok. Patrzyłam z żalem, bo biegi te były daleko ode mnie i jakoś nie po drodze mi było, żeby wziąć w nich udział. Aż do teraz...
W tym roku pierwszy raz, (ogólnie już piąty) w sobotę 2 grudnia zorganizowano Bieg Mikołajów również w Krakowie. Oczywiście zapisałam się na niego jak tylko pojawiły się zapisy. Limit uczestników w Grodzie Kraka to 750 biegaczy. W ostatniej chwili (kilka dni przed) imprezę przeniesiono z Błoni do Parku Lotników przy AWF-ie (Akademii Wychowania Fizycznego) i do końca nie wiadomo było, którędy pobiegnie trasa. Jakoś  mój umysł nie potrafił ogarnąć, gdzie w małym  Parku da się wytyczyć trasę na 10 km, więc na start szłam pełna obaw, którędy ja będę sobie tuptać. Ostatecznie zrobiono 3 okrążenia spiralne i pełne zakrętów z kilkoma podbiegami. Jeśli do tego dodać zamarznięte kałuże i prószący drobny śnieg prosto w twarz to bieg ten na kręcenie życiówki raczej się słabo nadawał. Na szczęście większość biegaczy potraktowała te zawody jako dobrą zabawę w szczytnym celu i mało kto miał pretensje o zawirowania z trasą. Piszę "mało kto", bo jakieś zrzędliwe jednostki znajdą się zawsze i wszędzie.


Ja z góry się nastawiłam, na lajtowe biegnie w przebraniu Mikołajki, z jednym założeniem: byleby powyżej godziny nie wyszło te 10 km. Trasę częściowo przebiegłam, częściowo przejechałam jak na łyżwach, ale bez łyżew, bo ślisko było jak fiks, pilnując żeby nie stracić zębów na zakrętach i w towarzystwie męczącej kolki, która jak mnie dopadła koło drugiego kilometra to tak trzymała do ósmego. Ważne jest jednak dla mnie to, że po pierwsze ukończyłam bieg, po drugie nie szłam ani metra, tylko cały czas biegłam nawet na tych stromych, aczkolwiek krótkich podbiegach, po trzecie dostałam piękny medal na mecie, a po czwarte i to chyba najważniejsze swoim bieganiem pomogłam potrzebującym, bo za każdy przebiegnięty kilometr leciała złotówka na cel charytatywny. I to nic, że nie było pełnej dychy, bo brakowało około 500 m (i to nie tylko mnie, żeby była jasność, innym też zegarki pokazały podobnie), to atmosfera i tak była niesamowita i ten widok ... zapierający dech w piersiach, gdy rzeka biegaczy w czapkach Mikołajów tudzież całych przebraniach przeplatana zaprzęgami biegaczy reniferów płynęła po Parku.
Był to świetnie spędzony czas na biegowo w fajnym towarzystwie znajomych biegaczy.

sobota, 18 listopada 2017

o planie aktywności, jego realizacji i o biegu niepodległości w Kielcach

Media społecznościowe zawalają nas postami, zdjęciami czy filmami o tym jacy to wszyscy aktywni i wysportowani. Powiem szczerze, że nie mam pojęcia kiedy Ci wszyscy ludzie znajdują czas na przeróżne formy aktywności, bo niestety mnie się to nie udało, ale o tym poniżej.
Jako, że moje ciało wróciło do normalności, czyli nic mnie nie boli i żadna (odpukać) kontuzja mnie nie męczy postanowiłam zacząć się ruszać. Przyznam, że głównym powodem były jakieś dziwne cyferki na wadze, na którą stanęłam po  dłuższym czasie omijania ją wielkim łukiem. W pierwszym odruchu chciałam, idąc tokiem myślenia Kożuchowskiej z serialu Rodzinka.pl, wyrzucić ją przez okno, bo przecie musiała się zepsuć skoro oszalała, ale szybko wzięłam się w garść, skleiłam kilka faktów do kupy, na które złożyły się skurczone ubrania, czekolada, jakieś słodkie likiery i powiedziałam sobie w duchu - NIE DAM SIĘ, zrobię plan swojej aktywności.


Wróciłam do biegania, więc mój plan zakładał trening 3 razy w tygodniu - wtorek, czwartek i jeden dzień weekendu. Do tego 2 razy jakiś fitness typu tabata, brzuchomania, pupomania i itp. Jeden dzień w tygodniu przeznaczyłam na dłuższe wyłażenie mojego huskiego, najlepiej po jakiś pagórkach. Razem z kilkoma znajomymi psiarzami ustaliliśmy, że będziemy w każdą sobotę wędrować po Beskidzie Makowskim z naszymi pupilami.
Jedno popołudnie po pracy dłuższa wycieczka rowerowa, tak z 60-70 km pedałowania.
Oczywiście plan zakładał również dwa dni w tygodniu odpoczynku, co by różne mikrouszkodzenia mięśni i jakieś zakwasy zniwelować.
Plan niby perfekcyjny, ale niestety oprócz tego musiałam gdzieś wcisnąć pracę (jakieś 8 godzin dziennie), ogarnięcie domu, zakupy, pomoc w nauce młodemu, wszelakie kontrolne wizyty lekarskie swoje i młodego + spotkania ze znajomymi, spędy rodzinne i niestety brakło mi tygodnia. I tak się zastanawiam czy to ja jestem jakaś niezorganizowana, czy może te wszystkie zdjęcia, filmy i posty co to je ludzie wrzucają na fejsa czy instagrama są mocno przerysowane. Nie wiem. Na chwilę obecną muszę się poważnie zastanowić gdzie jutro wcisnąć bieganie. Musi to być gdzieś pomiędzy kotletem u mamusi, ćwiczeniami na siłowni na barki u młodego i górą wielką jak nasz Giewont ułożoną z rzeczy do prasowania, z którymi obiecałam sobie, że jutro się rozprawię.
W tamtą niedzielę udało mi się pobiegać tylko dlatego, że byłam zapisana na X Kielecki Bieg Niepodległości. Co roku biorę udział w innych zawodach biegowych, by uczcić naszą niepodległość i w tym roku przypadło na Kielce. Odpuściłam zatem inne obowiązki tudzież przyjemności i pojechałam do Kielc.


Co mogę powiedzieć o tym biegu?
Przebiegłam  tam 10 km z całkiem dobrym jak na mnie w chwili obecnej czasie i na mecie dostałam piękny medal. Trasa biegu była pofałdowana, pagórkowata co mnie bardzo zdziwiło, bo wydawało mi się, że im bardziej na północ kraju tym bardziej płasko. Nie znałam Kielc, więc zwiedziłam je na biegowo. Ładne miasto, tylko jakoś tak mało ludzi na ulicach, chociaż było słonecznie i temperatura około 6 stopni, więc jak na połowę listopada to całkiem ok.
Wracając do mojego tygodniowego planu aktywności fizycznej to muszę go mocno zmodyfikować. Jeszcze nie wiem jak, ale mam nadzieję, że wyjdzie mi "w praniu" i za jakiś czas będę się mogła pochwalić tym, że ja też mogę jak wszyscy Ci co to się w mediach społecznościowych chwalą, i biegać i ćwiczyć i jeździć na rowerze i łazić po górach z psem, do tego  normalnie żyć i jeszcze będę miała kupę czasu dla siebie na oglądanie seriali i czytanie książek.

niedziela, 29 października 2017

szukanie jesieni w podkrakowskich dolinkach

Paskudną mamy jesień w tym roku. Ciągle leje, jak nie leje to wieje, temperatura też nie sprzyja spacerom, bo oscyluje koło 10 stopni.
W czwartek trafiło się okienko pogodowe. Nie, nie było upału, nie było błękitnego nieba, ale nie padało, dlatego postanowiłam wykonać jesienny plan rowerowy, czyli pojechać na wycieczkę rowerową z Krakowa na południowy zachód do podkrakowskich dolinek.
Razem z koleżanką urwałyśmy się wcześniej z pracy, bo musiałyśmy wziąć pod uwagę, że o 18:00 już jest ciemno i za długo nie pojeździmy i wyruszyłyśmy w stronę Zabierzowa. Udało się przejechać 68 km, Wpaść na szybką fotkę (a raczej kilka) do Wąwozu Bolechowickiego, a następnie przejechać przez całą Dolinę Kobylańską. Pięknie tam jest jesienią. Oczywiście jeśli komuś nie przeszkadza błoto, kałuże, mokre trawy i opadłe liście. Ale właśnie te kolorowe liście, które w większości już pospadały nadają magii takim miejscom.


Dolinki te słyną z pięknych wapiennych skałek dumnie wznoszących się po obu stronach każdej z dolin. Jesienią ten spektakl barw w połączeniu z gołymi skałami robi niesamowite wrażenie.
Szkoda, że tak szybko zrobiło się ciemno, bo musiałyśmy odpuścić Dolinę Będkowską, którą również miałyśmy w planie. Szkoda, ale i tak jestem zadowolona, że większość planu zrealizowałyśmy.
Dzisiaj zmiana czasu, więc zmrok zapada już o 17:00 i pewnie była to nasza ostatnia wycieczka rowerowa, bo w takich wypadach nastawiamy się przede wszystkim na zwiedzanie i widoki, więc jeżdżenie w ciemnościach nie będzie miało żadnego sensu.

Wąwóz Bolchowicki


Dolina Kobylańska


niedziela, 22 października 2017

zawody dogtrekkingowe czyli wielka przygoda z psem

Jakiś czas temu zapisałam siebie i moją psę na zawody dogtrekkingowe. Nigdy nie brałam udziału w takiej imprezie i miałam mgliste pojęcie o co w tym wszystkim tak do końca chodzi. Wiedziałam, że dostaje się mapę i trzeba pokonać określony dystans oraz zaliczyć w jakiś sposób wszystkie punkty rozmieszczone na mapie, ale nie wiedziałam, czy ja muszę biec z psą, czy może mogę maszerować, czy trzeba zaliczyć wszystkie punkty i jak te punkty się zbiera, tzn. czy stoi tam wolontariusz i przybija jakąś pieczątkę, czy może coś się przepisuje. W ogóle pytań miałam tysiące, zero doświadczenia, rozbrykanego psa i jeszcze przeziębienie, które mnie dopadło i nie chciało opuścić.
Jednak pomimo tych wszystkich niewiadomych i przeciwności losu zjawiłam się na starcie III Mistrzostw Małopolski w Dogtrekkingu w Dolinie Będkowskiej nieopodal Krakowa.
Zapisana byłam na trasę MINI, czyli dystans około 14 km i 11 haseł z punktów rozmieszczonych w dolinie do odnalezienia i zapisania na specjalnej karcie startowej.


Jeszcze przed startem moja psa, która raczej nie ma styczności z innymi psami, pokazała na co ją stać wyrywając się, skacząc do psów, obszczekując (tak - obszczekiwała, a ponoć husky nie szczekają - nie wiem skąd jej się to wzięło,) warcząc na osobniki, które jej nie przypadły do gustu i w ogóle mając moje komendy, rozkazy, prośby i błagania o spokój w głębokim poważaniu. Zanim więc wystartowałam byłam już tak umęczona jakbym z kilka dobrych kilometrów przebiegła ... i to pod górę.


Jednak gdy tylko ruszyłyśmy ze startu, oczywiście biegiem, gdyż moja psa musiała wyprzedzać wszystkie czteronogie i dwunogie przeszkody, bo przecież zawsze i wszędzie ona prowadziła, więc jak to tak z tyłu, to od razu przeszły jej wszelkie fochy i humory. Szybko odnalazłyśmy punkt 5, potem pkt. 1 prawie cały czas biegnąc i pognałyśmy razem z innymi uczestnikami w poszukiwaniu pkt 2. Na szczęście nie trzeba było zbierać punktów po kolei, więc ten tłum startujących rozsypał się po Dolinie Będkowskiej. Większość ludzi traktowała te zawody jako zabawę, a nie rywalizację, więc razem szukaliśmy punktów, pomagaliśmy sobie, naprowadzaliśmy siebie wzajemnie na właściwe ścieżki, gdy się spotykaliśmy w różnych miejscach, np. gdy jedni szli po punkt 3, a inni już go znaleźli.


To była świetna zabawa. Moja husky była przeszczęśliwa, szczególnie, że pozwoliłam jej zaliczyć każdą kałużę, każdy strumyczek, błoto czy krzaczki po drodze. Ja trochę mniej, bo byłam z nią spięta i nie zawsze udało mi się ominąć błoto, w które akurat się wpakowała z radością na pysku ciągnąc mnie za sobą - ale czego się nie robi dla przyjaciół.
Brałam nawet udział w psim zaprzęgu składającym się z jednego psa (mojej husky) i sanek, którymi byłam niestety ja. Po odnalezieniu pkt. 10, który znajdował się na szczycie najwyższej skały w dolince czyli Sokolicy musieliśmy dostać się na dół, gdzie przy wodospadzie był pkt.11. Razem z kilkoma osobami stwierdziliśmy, że nie będziemy szli na około (czyli jakiś dodatkowy kilometr) tylko jakoś z tej góry powoli zejdziemy. Oni zeszli, ja zjechałam na tyłku po liściach, kamieniach ciągnięta przez szalonego psa, który poczuł zew natury i na nic się zdały moje wołania "stój", "zwolnij" itp. Na dole zatem wylądowałam w ekspresowym tempie, cała w błocie, ze zdartą skórą na rękach i siniakami na całym ciele, które dopiero dzisiaj (dzień po) zaczynają pięknie wykwitać. Czymże by jednak były takie zawody bez przygód na trasie.
 Niesamowita atmosfera tych zawodów, wspaniali ludzie i ich czworonożni przyjaciele oraz piękne krajobrazy spowodowały, że  mogę spokojnie powiedzieć - chcę więcej. Dlatego już dzisiaj wiem, że zawody dogtrekkingowe na stałe wpiszą się do mojego kalendarza.
edit:
Przed chwilą pojawiły się oficjalne wyniki, z których wynika, że zdobyłyśmy 2 miejsce w kategorii MINI. W szoku jestem, bo się wcale nie spodziewałam i nawet nie poczekałam na dekorację tylko wróciłam do domu. Trochę mi szkoda, że nie poczekałyśmy, ale trudno.

Sokolica - najwyższa skała w Dolinie Będkowskiej

niedziela, 15 października 2017

biegłam po dynię

Na jesień miałam zamiar wrócić do biegania, ale jakoś tak nie mogłam się rozbiegać, bo ciągle coś. To pogoda do bani, to problemy zdrowotne mojej psy i z pracy leciałam z wywieszonym jęzorem do domu co by wziąć mojego ukochanego husky na kolejny zastrzyk do weterynarza, to młodemu w lekcjach trzeba pomóc, to jakieś przeziębienie się koło mnie kręciło i tak mijał tydzień za tygodniem, a ja jak nie biegałam tak nie biegam. Ten weekend miałam rodzinno - wyjazdowy.  Gościłam się u rodzinki w Warszawie. I tak sobie w ostatniej chwili wymyśliłam, że ja mogłabym wziąć udział w jakimś biegu tam w okolicy, tak przy okazji. Takim właśnie sposobem znalazłam bieg charytatywny w Lesznowoli pod Warszawą na dystansie 5 km o nazwie "Bieg po dynię". Nie wiem czy to był do końca dobry pomysł, bo po prawie 4 godzinach w aucie, odebrałam pakiet startowy i ruszyłam w biegu. Wszystko mnie bolało na trasie. Począwszy od tej mojej nogi co to była złamana, przez jakiś nieznany ból kolana, na kolce kończąc. Na szczęście jak tylko przekroczyłam metę to wszelkie bolączki minęły. Może dlatego, że nie forsowałam się za bardzo traktując ten bieg czysto rekreacyjnie truchtając sobie średnim tempem 5:30'/km.


Na mecie dostałam piękny medal. Taki duży, porządny, metalowy, naprawdę ładny. Wszyscy pstrykali biegaczom fotki, więc zdjęć z tej imprezy biegowej mam naprawdę dużo i ta niepowtarzalna atmosfera, która występuje tylko na małych lokalnych biegach, gdzie organizatorzy nie są nastawieni na szybki zarobek tylko na dobrą zabawę biegaczy i kibiców, którzy im towarzyszą. W biegu tym brał udział też mój tata, który jechał z nami do rodzinki, i który też koniecznie chciał również wziąć udział. Dobiegł do mety, to najważniejsze, bo on biega jeszcze mniej niż ja, żeby nie powiedzieć, ze w ostatnim czasie to w ogóle. Czas miał marniutki, ale nie o to w tym całym bieganiu chodzi, a o satysfakcję.
Był to bieg charytatywny. Część dochodu z tego biegu została przekazana na rzecz fundacji "Być Bardziej" na dofinansowanie obiadów w szkołach.  Lubię takie biegi, bo czuję wtedy, że to moje bieganie oprócz radości dawanej samej sobie daje też coś innym.


niedziela, 1 października 2017

O Biegu 3 Kopców, czyli gdzie byłam, a być nie powinnam

Na Bieg Trzech Kopców zapisałam się tak dawno temu, że już nawet nie pamiętam kiedy to było. To musiała być wiosna, bo wtedy jeszcze byłam pewna, że moja złamana noga to do jesieni na bank będzie jak nowa. Pod koniec sierpnia, kiedy widziałam jak mozolnie idzie naprawa kopytka chciałam przepisać pakiet na kolegę i wtedy (prawie 2 miesiące przed biegiem) okazało się, że już za późno, że organizator nie pozwala. No nie mogłam w to uwierzyć. Owszem, w regulaminie było to wyraźnie napisane, ale nie wczytywałam się dokładnie przy zapisie, bo do głowy mi nie przyszło, że można wprowadzić tak odległy czas do biegu na zmiany, szczególnie, że 2800 miejsc rozeszło się jak przysłowiowe świeże bułeczki w ciągu paru dni.
I właśnie przez ten jeden zapis w regulaminie stanęłam dzisiaj na starcie 11 PZU Biegu Trzech Kopców. Do tego biegu mam ogromny sentyment, bo właśnie udziałem w nim w 2013 r. rozpoczęłam swoją przygodę z bieganiem. Pomyślicie, kto normalny na swój pierwszy start wybiera bieg górski i to jeszcze na dystansie 13 km. Teraz to wiem, że zbyt mądre to nie było, ale wtedy miałam trochę inne wyobrażenie o  zawodach, odległościach i w ogóle o bieganiu.
Wróćmy zatem do opowieści z dzisiejszego startu, gdy już kilkadziesiąt zawodów biegowych mam za sobą i wiem czym to się je. Pewnie to moje doświadczenie właśnie powitało mnie rano bólem brzucha, stresem, biegunką i w ogóle mdłościami. Do tego stopnia, że zrezygnowałam ze zjedzenia żela energetycznego przed startem bojąc się, że razem z żelem wróci całe dzisiejsze śniadanie i być może wczorajsza kolacja też.


Skąd ten stres zapytacie?
Ano noga do końca niewyleczona, bo pobolewa, ja kondycję mam prawie zerową, bo zamiast biegać i trenować porządnie to chucham i dmucham na tę nogę, a tu wiedziałam przecie, że trzeba przez cały Kraków przebiec i to jeszcze przez kopce więc płasko nie będzie.
Wymyśliłam sobie zatem, że przez pierwsze kilometry, gdy trasa biegnie bardzo w dół, będę pędzić ile sił w nogach, a pod górkę sobie po prostu pójdę i jakoś to będzie. Gdy zobaczyłam te 2800 osób (teraz już wiem że wystartowało 2300, ale wtedy nie wiedziałam, a wyglądali spokojnie na 2800) na starcie, to stwierdziłam, że to moje pędzenie to w praktyce nie wypali, bo za dużo człowieka na metr kwadratowy przy tym zbieganiu ze startu będzie i się na pewno przykorkuje, bo tam i kamienie, i stromo, i zakręty ostre są.


Poczekałam więc, aż prawie wszyscy sobie pobiegną i ruszyłam za nimi na końcu. Dzięki  temu, że czekałam prawie 6 minut aż się biegacze wysypią ze startu to posłuchałam sobie piosenki AC/DC Thunderstruck, którą akurat na koniec puszczali z głośników, a która chociaż stara to jest świetna i daje porządnego kopa. Pewnie się bali, że ta garstka nas co została to ze strachu zrezygnowała i chcieli nas rozruszać. Udało im się to, super mi się wystartowało, rewelacyjnie zbiegało ze startu czyli Kopca Krakusa, bo był już luz i tylko świstało mi w uszach na zakrętach jak pędziłam. Pomyślicie pewnie, że jak tak gnałam to czas miałam rewelacyjny i w ogóle taki bieg to dla mnie bułka z masłem. Niestety nie było tak różowo. Pierwszy kryzys dopadł mnie już na Bulwarach Wiślanych pod Wawelem, gdy kolka dała o sobie znać, a ja drżącymi palcami walczyłam z folijką na cukierku (galaretce takiej co to w pakietach startowych dawali, wiecie, kupa cukru, słodkie jak fiks ale energii dodaje) i nie chciała się bezczelna rozerwać. Dopiero zębami ją potraktowałam i jakoś się udało.


Aleją Waszyngtona pod Kopiec Kościuszki to na przemian truchtałam i szłam, bo tam był pierwszy podbieg i bardziej to się bałam, że noga zacznie boleć, albo że stracę siły niż faktycznie coś mi się działo. Założenie jednak było takie, że pod górę idę to szłam, zanim do mnie dotarło, że ja mogę spokojnie biec, bo źle nie jest. (To pewnie ten cukierek zaczął działać haha). W Lasku Wolskim już się nie wygłupiałam z biegnięciem, bo po pierwsze wszyscy szli i nawet w tych wąwozach to się nie dało biec, bo ciasno było, a po drugie zmęczenie zaczynało brać górę i furczałam już jak stara lokomotywa. Pod koniec biegu, na 11 km miałam już wszystkiego dosyć, że czułam się jak stary zardzewiały rower, który ktoś wprowadził w  ruch i wszystko w nim skrzypi i rdza leci. U mnie dość, że skrzypiało to jeszcze bolało mnie dosłownie wszystko, nawet kark mnie bolał, a karkiem to przecież nie biegłam. W głowie mi strzelało, ciemno się robiło przed oczami i miałam wrażenie, że jak dobiegnę do Kopca Piłsudskiego, który trzeba jeszcze oblecieć na około, żeby dotrzeć do mety, to padnę na pysk i się nie podniosę. Przeszłam zatem z truchtu w marsz i regenerowałam resztki sił, coby na końcówce chociaż jako tako przebierać tymi nogami, szczególnie, że moja grupa biegowa zrobiła przed samym kopcem strefę kibica i nie mogłam dopuścić, żeby widzieli mój koniec (taki na śmierć). Jak mnie zobaczyli to darli się jak opętani, motywowali, a ja miałam jednokolorową plamę przed oczami, która mi się utworzyła z ich koszulek klubowych, gdy na nich zerknęłam. Wpadłam tylko w objęcia naszej maskotki, (no dobra, przyznaję się, rzuciłam się na nią z błaganiem w oczach) mówiąc jej, że ja zostaję, że ja już nie chcę, to mnie tylko ofuknęła, że mam biec do mety i cóż było zrobić. Pobiegłam.
Nie pamiętam za dobrze momentu przebiegnięcia przez metę, biegłam dalej. Dopiero mój mózg, który działał w wielkim otępieniu i pewnie nie do końca dogadał się od razu ze wzrokiem, po dobrej chwili dopiero zaczął mi rejestrować, że ja mijam wolontariuszy z medalami, inni chcą na mnie rzucić folię termiczną, a jeszcze inni wyciągają ręce z wodą w moją stronę i tak jakoś ciasno się nagle zrobiło. Wtedy zaczęłam hamować.


Złapałam medal w łapkę i naładowana jeszcze endorfinami poszłam od razu do depozytu, bo bałam się, że jak usiądę sobie gdzieś na chwilę by odsapnąć to już mogę nie wstać. I gdy już z plecakiem w ręce poszłam do nadal kibicującej reszcie dobiegających do mety, mojej grupie   to wtedy już zeszło ze mnie całe powietrze i zrobiłam się jakaś taka sflaczała.
Teraz patrząc na to tak na spokojnie czuję się w jakiś sposób z siebie dumna. Po pierwsze, że nie zrezygnowałam z biegu, a po drugie, że dobiegłam i to z lepszym czasem niż w moim debiucie w 2013 r. więc wcale tak źle nie było. Mam piękny medal do kolekcji, a muszę przyznać, że medali w tym roku za wiele to z biegów nie nazbierałam i całkiem fajną koszulkę techniczną w butelkowo zielonym kolorze. W takim jeszcze nie mam, więc radość tym większa z kolejnego ciuszka biegowego.

zdjęcia:
https://www.facebook.com/richiekrkfoto/
https://www.facebook.com/CracoviaMaraton


środa, 13 września 2017

rowerem przez krakowskie kopce i Lasek Wolski

Już jakiś czas temu przekonałam się, że rower oprócz tego, że jest świetnym sposobem na aktywność fizyczną, gdy dopadają nas biegaczy (hm, czy ja mogę mówić o sobie biegacz, biegaczka? Hm, określenie chyba trochę na wyrost, ale nic to ) wszelakie kontuzje kopytek, jest również wspaniałym środkiem transportu przy zwiedzaniu okolicy, bo pieszo tyle się nie przejdzie, żeby wszystko zobaczyć, a samochodem jest za szybko, by zwrócić uwagę na różne ciekawe rzeczy po drodze.


Dzisiaj zatem po pracy wybrałam się z koleżanką na zwiedzanie na rowerze Krakowa. Nie było to takie zwykłe zwiedzanie, ale postanowiłyśmy przejechać trasą Biegu Trzech Kopców. Wyskrobałyśmy się zatem z rowerami na Kopiec Krakusa, a następnie Bulwarami Wiślanymi przemknęłyśmy obok Wawelu by wjechać na Kopiec Kościuszki, a potem przez Lasek Wolski obok ZOO na Kopiec Piłsudskiego. Kopce krakowskie jak kopce, każdy Krakus je zna i wie, że widok z góry każdego z nich jest piękny. Chciałam więc na dłużej zatrzymać się przy Lasku Wolskim. Pierwszy raz tak naprawdę przejechałam ten nasz lasek wzdłuż i wszerz i jestem pod ogromnym wrażeniem. Tam jest pięknie. Od alejek spacerowych wzdłuż których ustawione są co jakiś czas ławeczki, po mało dostępne ścieżki, pełne uskoków, korzeni, ostrych podjazdów, zjazdów itp. Ogólnie teren bardzo pofalowany, a przez to ciekawy i co najważniejsze bardzo dokładnie oszlakowany. Przecina się tam wiele szlaków i dzięki temu nie można się zgubić. Myślę, że jeszcze tam wrócę o innej porze roku, by pozachwycać się taką naturalną dziczą w środku miasta.






wtorek, 12 września 2017

kroczek za kroczkiem do mety

Teraz, gdy zbieram się do kupy po złamaniu zmęczeniowym, które dopadło mnie w marcu, wszystko, każdy bieg, każde zawody to mój taki nowy pierwszy raz, dlatego śmiało mogę powiedzieć, że pierwszy raz przebiegłam na zawodach biegowych  dystans 10 km.


W niedzielę wzięłam udział w biegu Życiowa Dziesiątka, jednym z biegów Festiwalu Biegowego w Krynicy Zdroju. W zawodach tych biegłam już trzeci raz, znałam trasę, która prowadziła cały czas delikatnie w dół do Muszyny i chyba dlatego się tak bardzo nie stresowałam. Celem oczywiście było dobiec do mety bez bólu pozłamaniowego, bo niestety noga niby, że ponoć zrośnięta, to ciągle pobolewa w najmniej oczekiwanym momencie (bo nie cały czas). Biegłam sobie więc spokojnie, starając się utrzymać równe tempo i doturlałam się do mety z czasem 00:58:24, więc chyba nie tak źle jak na pierwszy pozłamaniowy raz. Muszę się tutaj pochwalić, że pomimo, że nie mam kondycji, bo przecież od marca nie biegałam to chociaż moje wewnętrzne "ja" wręcz krzyczało, żeby chociaż troszkę i na chwilę przejść z truchtu w marsz to nie poddałam się i biegłam cały czas i to jest taki mój mały sukces w tych zawodach. 

piątek, 1 września 2017

Kościelec ze Świnicą na deser

Zakwasy - dzień drugi i znając swój organizm - ostatni. 
W środę, po wcześniejszym obczajeniu prognozy pogody wzięłam urlop i pojechałyśmy z koleżanką w góry, Tatry. Pierwszy raz w tym sezonie letnim i pewnie ostatni, bo od jutra ma przyjść ochłodzenie i pewnie w górach spadnie śnieg.
Jako, że ja nigdy nie byłam na Kościelcu, koleżanka natomiast na Świnicy wymyśliłyśmy, że zaliczymy za jednym zamachem oba szczyty. Przyznaję, trochę się bałam tej wycieczki, bo do łatwych nie należała, a ja cały czas niepewna jestem jeszcze tej mojej nogi, która raz boli, a raz nie i sama do końca nie wiem czy mogę ją już bardziej męczyć, czy nie. Ale pojechałyśmy. 11 godzin marszu, 24 km, około 2 tysiące przewyższenia, bo trzeba było wyleź na dwie góry: Kościelec (2155m npm) i Świnica (2301m npm). Na Świnicy kiedyś bardzo dawno temu byłam, więc się jej nie bałam, natomiast o Kościelcu słyszałam wiele opowieści mrożących krew w żyłach i miałam obawy czy dam radę.  Tak mnie wszyscy straszyli, że taka ciężka góra, że stromo, że przepaść gdzie okiem sięgnąć i im bardziej straszyli tym bardziej chciałam tam wyjść, ot taka babska przewrotność 😁 i szłam i wspinałam się i czekałam na te niewyobrażalne trudności i tak oto dotarłam do szczytu Kościelca i nie spotkałam ich, tych trudności jakiś wielkich znaczy się i z jednej strony to super, a z drugiej to jakieś takie rozczarowanie gdzieś tam pozostało. Ale znam gorsze podejścia np. na Kozi Wierch na Orlej Perci gdzie szłam na kolanach jak jakaś pokutnica, bo wstać się nie dało co by nie zjechać w przepaść czy Ostry Rohacz gdzie łańcuch dali szczytem i wiatr targał mną znad jednej przepaści nad drugą, czy Krywań, który już nie pamiętam czym mnie dobił, ale wiem, że mnie dobił. Kocham te nasze Taterki. 
Dałam radę. Plan został wykonany, szczyty zdobyte, pogoda dopisała, było cudownie, wspaniale, noga wytrzymała i tylko te zakwasy mnie jeszcze męczą, ale nie ma się co dziwić, jak nogi były na urlopie prawie pół roku to mają prawo się teraz buntować i zsyłać na mnie ból zakwasowy.

Hala Gąsienicowa

 widok z Kościelca na Czarny Staw Gąsienicowy


 widok ze Świnicy na Dolinę 5-ciu Stawów Polskich

 widok ze Świnicy

widok ze szczytu Świnicy na Kasprowy Wierch i Giewont


 spotkałyśmy kozice, jedne hasały po skałach, a inne (poniżej opalały się przełęczy Liliowe


fragment naszej trasy


sobota, 26 sierpnia 2017

o biegu, jeziorze i pedałowaniu na Śląsku

No to żem sobie polatała dzisiaj. Mój pierwszy udział w biegu od lutego. Na Śląsk pojechałam dla tego biegu. VII Bieg Świerklaniecki "Piona Gwizdona" na dystansie 5 km zaliczony i oficjalnie wracam do biegania po tym cholernym złamaniu zmęczeniowym kopytka. No to się teraz znacznie, bo nic nie boli i teraz, kilka godzin po czuję, że chcę więcej, bo zaraz po biegu to nie czułam. Prawie płuca wyplułam na tym biegu, co by wstydu nie przynieść mojej drużynie żółtasów  i dobiec do mety poniżej 30 minut. Udało się - 29,12min  💪. Ale kondycja to chyba zapomniała, że biegamy i została przy starcie. Ciężko było. Oj ciężko.


Na ten bieg zapisałam się bardzo dawno temu, kiedy to moja złamana noga była jeszcze w strzępach, ale według moich obliczeń to dzisiejszy dzień to był właśnie ten czas kiedy wszystko powinno już być ok. Opłata startowa to tylko 15zł więc zaryzykowałam zapisanie, szczególnie, że miejsca rozchodziły się jak świeże bułeczki, a limit to tylko 250 biegaczy. Trasa idealna, bo w 80% po ścieżkach utwardzonych ale nie asfaltowych czy brukowanych, po parku więc idealnie.
Poza tym w okolicy było wiele ciekawych miejsc do zobaczenia, więc wymyśliłam, że pojadę tam z rodzinką z rowerami i po biegu popedałujemy po okolicy.
Tak też zrobiliśmy. Pojechaliśmy przez las sosnowy do jeziora Chechło-Nakło, objechaliśmy je dookoła i dodatkowo zahaczyliśmy o zalew Świerklaniecki. Pięknie tam, jest i przede wszystkim płasko, więc nie umęczyłam dodatkowo organizmu po biegu, tylko spokojnie, na luzie z przerwą na jedzonko nad jeziorem zwiedziłam z rodzinką okolicę.










niedziela, 20 sierpnia 2017

półwysep Peljesac wakacyjnie

Wakacje ... ponad 1400 km w jedną stronę, na 3 samochody, z dziećmi i jednym palaczem. Łatwo nie było. 17 godzin w drodze. Kilka krajów, dwie kontrolowane granice. Czy było warto?
Poniższe zdjęcia mówią, że tak.
Piękna pogoda, wspaniałe widoki, przejrzyste, ciepłe morze, mimo takiej odległości od kraju wokół sami Polacy i co najważniejsze ... wspaniała, wakacyjna ekipa, bo najważniejsi zawsze są ludzie. Gdziekolwiek nie jedziemy, cokolwiek nie robimy to nasi przyjaciele sprawiają, że wakacje są niezapomniane.
Chorwacjo, kiedyś do Ciebie wrócę, ale czy w to samo miejsce? Raczej nie, chociaż było pięknie. Życie jest za krótkie, a świat za duży, aby dwa razy urlopować się w tym samym miejscu. Jest jeszcze tyle do zwiedzenia, tyle do zobaczenia.

Poniżej moje wakacje w zdjęciowej pigułce:

Orebić - miasteczko na półwyspie Peljesac

miasto Korcula - wyspa Korcula

miasto Korcula na wyspie Korcula w południowej Dalmacji 

półwysep Peljesac - widok na Orebić Korculę i okolice

latarnia morska w Loviste, miasteczku na końcu półwyspu Peliesac

miasteczko Loviste

Medugorie w Bośni i Hercegowinie

Medugorie - góra objawień

zachód słońca nad półwyspem Peljesac

Ston - miasteczko na początku półwyspu Peljesac otoczone murem zwanym małym murem chińskim

Półwysep Peljesac znany z pięknych plaż, małych zatoczek i winnic

ponoć najpiękniejsza plaża na półwyspie Peljesac - plaża Divna co po chorwacku oznacza cudowna, piękna

zachód słońca w zatoczce Duba w miejsowości Duba Peljeska




powrót do Orebić'a z drugiej strony półwyspu

widok na półwysep Peljesac z najwyższego szczytu na półwyspie Sveti Ilija (961m n.p.m,.)

 Sveti Ilija (961m n.p.m.) - najwyższy szczyt półwyspu Peljesac, niby tylko 961m ale zaczynaliśmy od wysokości "0", więc 5 godzin wędrówki, ale warto było, widoki zapierają dech w piersi

widok ze szczytu  Sveti Ilija (961m n.p.m.) na półwysep Peljesac

widok ze szcytu  Sveti Ilija (961m n.p.m.) na półwysep Peljesac

 widok na Orebić

granaty rosną u nich w każdym przydomowym ogródku, zupełnie jak u nas jabłka

a Dubrownika tym razem nie zwiedzaliśmy chociaż było tak blisko, bo ilekroć jesteśmy w Chorwacji zwiedzamy to stare, piękne miasteczko, nosz ileż można ;)