wtorek, 29 grudnia 2015

parę słów o WOŚP

Zaczynają się przepychanki zwolenników i przeciwników Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, której 24 finał odbędzie 10 stycznia 2016 r.
Ja nie oceniam, nie obliczam, nie spekuluję, tylko pytam?
Jakby to było gdyby wcale nie było Owsiaka? Nigdy. Gdyby nie było WOŚP, tak wcale?
Pomyślcie zanim zaczniecie pluć jadem i oceniać nie znając dokładnie wszystkich faktów, a tylko opierając się na strzępach informacji plątających się po necie i zastanówcie ile w tym jest prawdy co słyszycie i czytacie. Czy przypadkiem nie jesteście manipulowani?
Jeśli ktoś nie chce, nie musi wrzucać do puszek, nikt nikogo do niczego nie zmusza.
I wszystkim życzę z okazji zbliżającego się Nowego Roku, aby ani Wy, ani nikt z Waszej rodziny, przyjaciół, znajomych i ich dzieci nie musiał nigdy korzystać z tych wszystkich sprzętów ratujących życie i pomagających dojść do zdrowia, które mamy w szpitalach właśnie dzięki WOŚP.
Życzę Wam po prostu zdrowia.



sobota, 26 grudnia 2015

świąteczna hipokryzja

Święta.
Z każdej strony, w każdy możliwy sposób napływają życzenia świąteczne. I tradycyjne kartki i osobiście jak się gdzieś w przelocie kogoś spotkało przed świętami, i telefonicznie, i mailowo, i przy użyciu sms, i wszelakich komunikatorów typu WhatsApp, gg, Messenger, Hangouts  itp. I niby ok, bo wiadomo, że każdy chce aby te święta były wspaniałe i ludziom których się lubi życzy się tego samego, czyli wesołych świąt. Jednakże dostałam kilka życzeń typu: spędzenia świąt w gronie najbliższych (no wiadomo z obcymi spędzać ich nie będę), ale z pouczeniem, aby w te święta oddać się atmosferze spotkań rodzinnych i zapachu choinki (moja sztuczna nie pachnie - no może kilka tych gałęzi z żywej choinki pachnie, rzuconych na spód do zamaskowania mało efektownego stojaka, bo na specjalne zamówienie spawany coby utrzymał 3 metrową choinkę) bez użycia internetu, telewizji i tych wszelakich dóbr cywilizacji, które niby zajmują czas. I ja złośliwa bestia, specjalnie sprawdzałam co jakiś czas w komórce, spędzając ten czas z najbliższymi, dostępność tych osób na fejsie, co to mi tak cudownie życzyły odcięcia od świata zewnętrznego (wiadomo internet to i wiadomości i wydarzenia i kultura i nauka itp). I wiecie co? Osoby te były co chwilę dostępne.
Mogę zatem powiedzieć z żalem w sercu, że hipokryzja goni hipokryzję w dzisiejszym świecie. I nie rozumiem, dlaczego uważa się że internet jest złem i niszczy święta i dzieli rodziny. Nie wiem, nie rozumiem, bo mnie, jak również mojej rodzinie, internet bardzo pomaga, nawet w trakcie wspólnego spędzania czasu i rozmowy, bo sprawdzić można tysiąc rzeczy, o których się mówi, np. odległość od pkt A do pkt B na mapach google (wyszło w rozmowie o Sylwestrze i pytania jak daleko mamy z imprezy do domu), długość trwania filmu (wyszło w rozmowie o Gwiezdnych Wojnach, na których ostatnio byłam w kinie i które według mnie trwały za długo), godziny otwarcia Centrum Nauki Kopernik w Warszawie, co też wyszło w rozmowie, czy prognozę pogody na najbliższe dni, żeby wiedzieć czy z rodzinką umawiać się na sanki czy rowery.
Internet pomaga, nawet przy świętach i przy spotkaniu w gronie najbliższych. Internet to nie zło, którego się trzeba wystrzegać, więc życzenia spędzenia świąt bez internetu i to jeszcze od osób, które same z tego dobra cywilizacji korzystają jest według mnie nie na miejscu. Ot i tyle.


Poniżej filmik, który zawsze wywołuje u mnie uśmiech, i uśmiechu przede wszystkim z okazji tych Świąt życzę.




poniedziałek, 21 grudnia 2015

Opłatek Biegowy, czyli bieganie z życzeniami świątecznymi

Kolejny rok z rzędu jeden z krakowskich klubów biegowych KKB Dystans wraz z klubem Niepołomice Biegają zorganizowali Opłatek Biegowy w Puszczy Niepołomickiej dla wszystkich biegaczy z bliższej i dalszej okolicy.
Pierwszy raz udało mi się tam pojechać i mogę powiedzieć, że to niesamowite przeżycie. Wszyscy biegacze, dzieci (na rowerach) i psy na smyczach pobiegliśmy albo 6 km albo prawie 8 km (były dwie trasy: dla szybkich i wolniejszych) do Czarnego Stawu w Puszczy Niepołomickiej. Tam były wspólne życzenia i łamanie się opłatkiem. Rewelacyjny widok, ponad setka biegaczy składająca sobie wzajemnie życzenia. I nikt, zupełnie nikt nie miał problemu co komu życzyć, nawet jeśli kogoś widział pierwszy raz na oczy, bo przecież wiadomo czego można życzyć biegaczom.
Ci, którzy nie mogli przybiec, lub przybiegli, a nie chcieli biec z powrotem te 6 km (kontuzje, brak sił, ochoty itp) mogli wrócić busem, który specjalnie czekał przy Czarnym Stawie na takie jednostki.
Ja w jedną stronę przebiegłam, ale wracać się już bałam, bo noga jeszcze trochę pobolewa i obawiałam się, że kontuzja może się odnowić. Wtedy na marne poszłoby te moje 4 tygodnie niebiegania.
Zapakowałam się zatem do busa.
I tak mi się przypomina teraz jedna sytuacja w tym busie, a więc:
Jadę sobie busem znad Czarnego Stawu do miejsca gdzie zaczęliśmy bieg. Bus w połowie opanowany przez dzieci i psy w drugiej połowie przez biegaczy po przejściach (czytaj. z kontuzjami kopytek) i to zajmujących w owym busiku każdą wolną przestrzeń z bagażnikiem włącznie.
Z głośników płyną kolędy, a my się rozmarzyliśmy, że chcielibyśmy śnieg na święta. Za oknem oczywiście zero śniegu i 10 stopni na plusie i ktoś mówi, że będzie śnieg, ale na te drugie święta. Wielkanocne.
Padło więc pytanie, to kiedy wypadają te święta w 2016 r.?
Ktoś odparł, że tydzień po "Marzannie" i wszystko już było jasne. Haha - biegacze! Liczą czas zawodami biegowymi :)

fot. Anna Olesiak

fot. Niepołomice Biegają


piątek, 11 grudnia 2015

bieganie bez kontuzji

Nie biegam. Jakiś czas temu dopadła mnie kolejna kontuzja. Tym razem Shin splints czyli tzw. "ból piszczeli". Miałam to w tamtym roku, tylko na drugiej nodze i zakończyło się złamaniem zmęczeniowym, dlatego jak tylko poczułam znajomy ból to zaprzestałam biegania, poskoków, szybkiego marszu itp.
Oszczędzam nogę już prawie 3 tygodnie.
Ale nie spoczęłam na laurach.
Od miesiąca mam książkę "Gotowy do biegu" Starrett Kelly i jestem nią zauroczona. O czym jest ta książka? Mogłabym powiedzieć, że o bieganiu, bo w rezultacie tak jest, ale jest ona przede wszystkim o kontuzjach, o radzeniu sobie z nimi, o ćwiczeniach, które każdy biegacz powinien wykonywać, o wsłuchaniu się we własne ciało.
Gdy zaczęłam ją czytać to stwierdziłam, że ta książka jest o mnie, dlatego codziennie systematycznie ćwiczę w oparciu o ćwiczenia które autor pokazuje typu "rozciąganie kanapowe", przysiady, ćwiczenia z taśmami, piłeczkami itp.
Ciekawostką jest, że autor nie poleca stosować okładów z lodu na punkty zapalne, ale zamiast tego proponuje owijanie bolących miejsc taśmami VooDoo Floss i przez kilka minut mobilizować chorą nogę, prostując ją i zginając.
Ogólnie książka jest rewelacyjna i każdy, kto biega powinien ją przeczytać.


niedziela, 29 listopada 2015

inny świat

Ostatnio gdy wchodzę w świat internetu to mam wrażenie, że wnikam w inną rzeczywistość. Nie wiem czy zawsze tam było tyle nienawiści, wrogości do drugiego człowieka, wyśmiewania się z niczego czy niedawno to się nasiliło po inwazji imigrantów. Nie wiem. Dawniej tego nie zauważałam, a teraz widzę to na każdym kroku, na każdej otwartej stronie. Wszędzie zieje nienawiścią. I nie piszę tutaj o nienawiści do ludzi z innych krajów, tylko o pluciu w twarz sobie nawzajem. Czytam jakieś fakty, wiadomości, newsy dnia, następnie czytam komentarze pod tymi tekstami i wszędzie są kłótnie, obrażanie się nawzajem, robienie problemów ze wszystkiego. I tak czytam i czytam i coraz szerzej otwierają mi się oczy ze zdziwienia. Kto to wszystko pisze i po co? Co to komu daje?
Satysfakcję? Lepszy humor? Dowartościowanie siebie?
Nie wiem, nie rozumiem.
Potem wychodzę z internetu do mojej rzeczywistości i znowu jest normalnie. Ludzie uśmiechają się do siebie, mówią miłe rzeczy, życzą sobie dobrego dnia.
Inny świat.
I tak się zastanawiam... Który jest prawdziwy? W której rzeczywistości ludzie są sobą, czy w internecie gdzie mogą bezkarnie pluć jadem na wszystko wokół, czy w realnym świecie, gdzie są dla siebie nawzajem mili, tacy po prostu ludzcy.
Nie wiem.
Mam tylko nadzieję, że w internetowym świecie te wszystkie teksty pełne nienawiści spowodowane są nakręcaniem siebie nawzajem, wiecie, taki efekt domino, jeden zacznie i innym puszczają hamulce i wyolbrzymiają i piszą coś w co nie do końca wierzą, ale czują potrzebę wyrzucenia z siebie bardziej aroganckiego , wredniejszego, bardziej chamskiego komentarza niż poprzednik.
Mam nadzieję i wierzę w to, że ludzie nie są wcale tacy źli.
Więc może....
Uśmiechajmy się do siebie częściej, bądźmy dla siebie mili, to nic nie kosztuje, a potrafi zdziałać cuda, szczególnie w paskudny listopadowy dzień.
Pamiętajmy - uśmiech to jedyna krzywa, która wszystko prostuje.


poniedziałek, 23 listopada 2015

zakończenie sezonu biegowego czyli Tarnowska Dyszka

Sezon biegowy 2015 oficjalnie uważam za zakończony.
Nie, to nie tak, że nie będę biegać. Owszem, przez najbliższe dwa tygodnie mam zamiar oddawać się błogiemu lenistwu, aby zregenerować mięśnie i ponaprawiać wszelkie bolączki kopytek, ale później będę sobie truchtać  dalej.
Bieg "Tarnowska Dyszka" to było dla mnie zakończenie sezonu zawodów biegowych, takich w których biegnie się ile sił w nogach aby zdobyć jak najlepszy wynik. Kolejne zawody tego typu dopiero na wiosnę. Piszę tego typu, bo czeka mnie jeszcze Krakowski Bieg Sylwestrowy, ale to taki bieg gdzie nie liczy się czas tylko świetna zabawa (ale o tym kiedyś).
Jeśli chodzi o ten bieg "Tarnowska Dyszka" to byłam na siebie strasznie zła, że się na niego zdecydowałam, bo  zapisując się nie sprawdziłam, o której ten bieg się zaczyna, a start był bardzo wcześnie, bo o 9:30. Do Tarnowa mam ok 100 km więc musiałam wstać o 6:00 i to w niedzielę i to w taką pogodę, że z łóżka się nie chce zwlec, a co dopiero jechać gdzieś w świat aby przebiec 10 km. Zimno, deszczowo, ponuro.

Pojechaliśmy busem całą grupą. Wiadomo, biegacze to wariaci, ludzie pozytywnie nastawiani do świata, więc pomimo paskudnej pogody podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze. Na miejscu szybko odebraliśmy pakiety startowe, pogadaliśmy chwilę ze znajomymi biegaczami (okazało się, że prawie cały biegowy Kraków zawitał do Tarnowa) i gdy wybiła godz 9:30 ruszyliśmy biegiem przez Tarnów pokonując 10 km. Wymyśliłam sobie, że bieg ten potraktuję lekko, bez morderczego wyścigu z językiem przy asfalcie co by nie odnowić ledwo co wyleczonych kontuzji. Oczywiście moje plany co do taktyki biegu poszły się paść już po przekroczeniu linii startu, bo ciężko biec wolno gdy wszyscy zasuwają i czuję, że ja też mogę. Pobiegłam zatem ile sił wśród morza biegaczy (było nas ok 600 sztuk). Przy 3 km już zwolniłam, bo czułam że zapasy energii drastycznie się zużywają, a przede mną jeszcze 7 km. Kryzys dopadł mnie na 8 km. To był ten moment kiedy sobie wygadywałam w myślach, że trzeba być chorym psychicznie, żeby się tak męczyć zamiast odpoczywać gdzieś na kanapie. Tak przeklinając w duchu własną głupotę doturlałam się do 9.5 km. Zostało 500 metrów. 500 metrów pod górę do mety. Myślałam, że płuca wypluję. Tak sobie obliczałam, że pewnie reszta mojej grupy, która była już dawno na mecie, zdążyła sobie odpocząć, przebrać się, napstrykać fotek z medalami i się nudzą czekając na mnie. I gdy miałam już przejść w marsz, bo nie miałam już wcale siły na bieg, zobaczyłam dwóch kolegów z grupy, którzy już z medalami biegli w moją stronę, żeby pomóc mi, biegnąc obok i dopingując, pokonać te ostatnie metry do mety. Razem z nimi wybiegł mi na pomoc 6 letni synek jednego z nich, który również dołączył do mnie biegnąc obok i motywując mnie okrzykami. Mając taką eskortę do mety wydobyłam resztki energii (nie wiem skąd, pewnie z uszu) i wpadłam na metę z czasem 54min 05sek. Wiem, wiem, czas nie powala, bo to prawie 4 minuty gorzej od mojego rekordu na dystansie 10 km, ale patrząc na swoje ostatnie przejścia z kontuzjami i brakiem porządnych treningów to i tak jestem zadowolona.

źródło: fot.A

sobota, 21 listopada 2015

problemy typowej kobiety

To straszne, jestem typową kobietą.
Ciągle się mówi, że kobiecie szafa się nie domyka, a marudzi, że nie ma się w co ubrać.
I prawda jest taka, że byłam bardzo dumna z tego że łamałam te stereotypy, bo ja owszem, ubrań mam bardzo dużo, żeby nie powiedzieć, że za dużo, ale nigdy nie miałam problemu, że nie mam co na siebie nałożyć. Bardziej, szłam w tym kierunku, że na jakieś  mniej lub bardziej ważne wyjście miałam za dużo pomysłów do ubioru, a tylko jedną siebie do ubrania.
Ubrań bez liku ale .....


JA NIE MAM BUTÓW!!!!!!!
Gdy komukolwiek z ludzi, którzy mnie znają mówię, że mam problem, bo ja nie mam butów, to patrzą się na mnie jak na istotę z innej planety, bo ponoć butów to ja mam bardzo dużo. Ok, wiem, dorabiałam już specjalne półki pod schodami na kolejne buty, ale naprawdę jak potrzebuję wyjść z domu to mi żadne nie pasują.


JA NIE MAM BUTÓW.
Zrobiło się zimno i tak się ostatnio zastanawiałam w jakim obuwiu ja chodziłam we wczesną wiosnę. Przytaszczyłam więc kolejne buty do domu, które koniecznie musiałam mieć, po czym stwierdziłam, że przydałyby mi się jeszcze takie i takie ...
Ech.
Trudno.
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Jestem szablonową kobietą. Jestem z Wenus.... bo ja nie mam butów :(

sobota, 14 listopada 2015

biegnąc pod górę by uczcić niepodległość

97 rocznicę odzyskania niepodległości Polski uczciłam biegnąc w II Górskim Biegu Niepodległości ze Skawiny do Mogilan. Wiele razy jechałam autem trasą biegu i wydawała mi się taka nawet w miarę lekka. Teraz już wiem, że zupełnie inaczej widzi się różnicę terenu jadąc autem, a inaczej na własnych nogach. Niestety moja nadal marna kondycja nie pozwoliła mi przebiec całej trasy bez zatrzymywania, pod te największe góry musiałam iść.
Najważniejsze, że skończyłam i to o wiele lepszym czasem niż sobie zakładałam. Oj jaka byłam z siebie dumna na mecie.
Zresztą cały ten bieg, ta oprawa, te biało czerwone flagi powiewające wszędzie zrobiły na mnie duże wrażenie, a samo odśpiewanie Hymnu Polski przed startem bardzo mnie wzruszyło.


niedziela, 8 listopada 2015

wśród wapiennych skał w Dolinie Kobylańskiej

Nie cierpię listopada. Jest zimno, ponuro, mgliście, deszczowo albo śnieżnie. Paskudny czas. W tym roku jednak aura jest łaskawa, przynajmniej na początku tego depresyjnego miesiąca. Ok, te kilka dni smogowych w Krakowie po prostu przemilczę, bo dzisiejsza pogoda wynagrodziła wszelkie niedoskonałości minionych dni. Było słonecznie, może trochę wietrznie ale za to bardzo ciepło, bo 16 stopni, co jak na tą porę roku to rewelacyjnie.
Pozmieniałam zatem wszystkie plany i wyciągnęłam rodzinkę na łono natury, żeby nacieszyć się słoneczkiem i ciepłem. Wybór padł na Dolinę Kobylańską. To jedna wśród wielu dolinek podkrakowskich z pięknymi skałami wapiennymi. Znajduje się ona kilka, może kilkanaście kilometrów na północny wschód od Krakowa.
Czemu akurat ta dolinka?
Pewnie dlatego, że nigdy nie byłam tam jesienią. Do tego jest taka przestronna, widokowa, wzdłuż drogi spacerowej ustawione są ławeczki, gdzie można odpocząć. Idealne miejsce na niedzielne, leniwe popołudnie, a o tej porze roku w tych wszystkich złotych kolorach na tle niebieskiego nieba wygląda po prostu bajecznie.








piątek, 6 listopada 2015

na przekór światu

Taki mam chyba przewrotny charakter, że jak coś się nie udaje to zamiast odpuścić to brnę w to nadal, żeby udowodnić sobie, że dam radę. Porażki mnie motywują.
Można powiedzieć, że biegam już 2 lata z większymi lub mniejszymi przerwami ale jednak. I tak sobie myślę, że gdyby wszystko układało się tak jak powinno, a więc biegałabym coraz szybciej, coraz lepiej, to pewnie by mi się to znudziło. A tak? Tak to walczę nadal pomimo tego, że:
1. Biegam wolniej niż w tamtym roku,
2. Bolą mnie coraz to nowe części ciała, ot takie tam bolączki biegacza. To czworogłowy, to achilles, to dwugłowy, to kolano, to znowu przywodziciele. Jedno przestaje, zaczyna drugie, pomimo coraz to bardziej wyszukanych ćwiczeń rozciągających, o istnieniu których w tamtym roku nawet nie miałam pojęcia.
3. Rodzinka (w postaci męża i dziecięcia) jak nie akceptowała mojego biegania tak nadal nie akceptuje, pytając kiedy mi się to w końcu znudzi, więc zamiast motywacji ze strony rodziny wysłuchuję tylko marudzenia.
4. Doba ma nadal 24 godziny i muszę się czasami nieźle nagimnastykować aby wykroić  godzinkę na bieganie.
5. Pogoda późnojesienna nie nastraja do wyjścia z domu by pobiegać.

... i zamiast odpuścić to właśnie zaczynam plan treningowy
... i choćby żabami prało na zewnątrz, wiatr urywał głowy, nogi nie chciały biegać, bolało tu i ówdzie, mąż warczał, dzięcię marudziło,  pranie czy prasowanie czekało to wykonam ten plan.
A tak!
Na przekór światu!


piątek, 30 października 2015

jesienne roztrenowanie

Bieganie to przyjemność, oderwanie od rzeczywistości, to trochę ruchu w moim zasiedziałym świecie. Jednak gdy boli tu i ówdzie po bieganiu to już to takie super nie jest.
Organizm potrzebuje regeneracji i tymi bolączkami woła o odpoczynek dla mięśni i stawów. Mój nie wołał, on krzyczał. Dlatego mija prawie tydzień od kiedy się lenię, nie biegam, nie ćwiczę, odpoczywam. Jeszcze jeden taki tydzień (mam nadzieję, że wytrzymam w stanie spoczynku ) i ruszam z nowa energią, nowym planem treningowym przygotowującym mnie ponoć do maratonu na wiosnę. Plan treningowy wykonam, ale czy maraton przebiegnę, i czy w ogóle wezmę w nim udział to już zupełnie inna bajka.
A tymczasem gdy jedynym wysiłkiem fizycznym dla mnie jest wejście po schodach na pierwsze piętro za oknem trwa właśnie piękna, złota polska jesień. Pogoda cudowna, temperatura w ciągu dnia dochodzi do14 stopni. Idealny czas na bieganie. Cóż, trudno. Są rzeczy ważne i ważniejsze.
Odpocznę przy słoneczku , a gdy zacznie się ta moja najmniej ulubiona część roku, czyli późna jesień, gdy szaro, buro, ciemno (bo ledwo wzejdzie słońce to za chwilę już zachodzi) i deszczowo to wtedy przebiegnę ten czas.


wtorek, 27 października 2015

o Półmaratonie Królewskim w Grodzie Kraka

W sobotę wzięłam udział w 2 Półmaratonie Królewskim w Krakowie. Wystartowałam i dobiegłam do mety, a patrząc na moje ostatnie biegowe porażki to jest to sukces.
Moja forma, moja kondycja leży i kwiczy. Nie, to nie moja wina (widzieliście kiedyś kobietę, która przyznaje się do własnych błędów? haha). Ostatnio ciągle coś, albo jestem przeziębiona, albo coś mnie boli co jest potrzebne do biegania i nie powinno boleć (czytaj: kolano, udo, Achilles), a ja po przebytym złamaniu zmęczeniowym chucham i dmucham na zimne i każdy, nawet lekki ból zapala czerwone światełko w moim umyśle.
Ale pobiegłam i wykręciłam nawet w miarę dobry czas jak na mnie i moje niebieganie. A to wszystko tylko i wyłącznie dzięki koledze, który robił za mojego prywatnego zająca, hamując mnie przez pierwsze kilometry i poganiając przez kolejne, żeby utrzymać równe tempo. Znosił moje zrzędzenie na ostatnich kilometrach i nie pozwalał mi przejść w marsz kiedy byłam pewna, że dalej nie dam rady biec. Jednak się udało. Pokonałam te 21 km biegnąc cały czas i wpadając na metę na resztkach energii.
To był świetnie zorganizowany bieg. Trasa przebiegała przez najpiękniejsze zakątki miasta. Kolorowy korowód złożony z kilku tysięcy biegaczy opanował Kraków. Tak, wiem, dla kierowców to był horror, bo zamknięto kilka ważnych ulic i  biorąc pod uwagę rozkopaną północ Krakowa tonącą w remontach  miasto przechodziło komunikacyjny paraliż.
Meta była na hali widowiskowo - sportowej Tauron Arena, a start obok. Na trasie setki wolontariuszy dbało o to aby nikomu nie zabrakło wody, izotoników, czekolady, bananów. Obok Areny ustawiono kilkadziesiąt Toi Toi-i. dzięki temu pierwszy raz w życiu nie stałam w kolejce do tego niebieskiego przybytku tylko mogłam od razu skorzystać. (Tak, wiele kobiet tak ma, że przedbiegowy stres działa na nie moczopędnie i ja niestety jestem wśród nich).
Największe wrażenie jednak na wszystkich zrobiła meta. Wbiegało się do Areny, gdzie witały nas setki kibiców, cheerleaderki machające pomponami, muzyka i to wszystko skąpane w kolorowych tańczących światłach. Czułam się jakbym wbiegała do jakiejś mistycznej krainy w innej rzeczywistości. Coś niesamowitego.


meta (źródło:  facebook.com/replayyourtime)

wtorek, 13 października 2015

pokonana przez maraton

Nie ukończyłam maratonu. Zrezygnowałam na 30 kilometrze.
Nieprawdopodobne, niewyobrażalne, a jednak.
A miał to być mój drugi maraton i pierwszy zagranicą.

Budapeszt. 
Wyjazd był organizowany od dawna przez klub biegowy do którego należę. Miałam tam biec krótszy dystans niż maraton. Zmieniło się 2 tygodnie przed zawodami. Czemu? Za dużo by opisywać, najważniejsze, że o tym że pobiegnę maraton wiedziałam dwa tygodnie przed.
Stwierdziłam, dam radę, powoli się doczłapię. Czas nieważny, byleby dotrzeć do mety.
Myliłam się bardzo. To nie jest jakieś tam 42 kilometry ale aż 42 kilometry, więc bez odpowiedniego przygotowania do maratonu nie powinnam w ogóle nawet o nim myśleć, bo przecież moje truchtanko od przypadku do przypadku się nie liczy.
Kilka dni przed tym biegiem dopadło mnie przeziębienie. Nie udało mi się go zwalczyć więc pobiegłam z zatkanym nosem, bolącym gardłem i ogólnym osłabieniem.
Zaczęło się od 24 km. Bardzo szybko traciłam siły. Dopadała mnie ściana za ścianą. Nie miałam nawet siły aby wyjąć kolejnego żela energetycznego. Gdy mi się już udało to dostałam takiego trzepania żołądka, że musiałam maszerować i momentami się zatrzymywać. Z takimi rewolucjami żołądkowymi, ogólnym osłabieniem, bólem mięśnia czworogłowego dotarłam do 29 kilometra trochę biegnąc, trochę idąc. I to był początek końca. Chwila postoju w toi toi'ju i gdy ponownie ruszyłam truchtem to dostałam takiego skurczu prawej łydki, że powaliło mnie na ziemię. Tak, powtórka z maratonu w Warszawie, nawet ta sama noga, tylko tym razem nie poradziłam sobie sama z bólem. Podbiegł do mnie najpierw policjant, a po chwili wezwał ratownika medycznego, który nacierał mi maścią i rozmasowywał tę nogę dobre 15-20 minut. Potem dał mi do wypicia jeszcze magnez i niby mogłam biec dalej. Próbowałam. Przebiegłam kilometr i gdy dotarłam do 30 kilometra, mój żołądek powiedział dość i zwrócił magnez w płynie razem z żelami i izotonikami. Tak mnie to osłabiło, że nie miałam siły biec. Maszerowałam, a skurcz nogi co chwilę dawał o sobie znać. Już nie bolał tak bardzo jak na początku ale jednak bolał i musiałam zatrzymywać się aby rozmasować łydkę. Obliczałam czas jaki straciłam i kilometry, które mi zostały do przebiegnięcia i stwierdziłam, że nie dam rady. Musiałam odpuścić.
Nie pamiętam żebym kiedykolwiek byłam taka przybita, taka wypruta psychicznie (bo o fizycznym zmęczeniu to już nawet nie piszę) taka zrezygnowana. Reszta grupy dotarła do mety i z jednej strony byłam z nich dumna i cieszyłam się razem z nimi, a z drugiej byłam totalnie wypalona wewnątrz z powodu własnej porażki. Pewnie gdybym była tam sama, to rozkleiłabym się całkowicie gdzieś w kąciku, a tak to musiałam nadrabiać miną. Nie mogłam im pokazać jaka jestem zdruzgotana. Zasłużyli na swoją radość, na to szczęście malujące się na ich twarzach. Nie chciałam aby się martwili moją porażką, to byłoby nie w porządku wobec nich. Wytrwałam więc nie roniąc żadnej łzy w drodze powrotnej do hotelu chociaż wewnątrz co chwilę rozsypywałam się na drobne kawałeczki.
Ale cała grupa mi bardzo pomogła nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Spędziliśmy wszyscy razem w Budapeszcie prawie 3 dni, a ile ludzi tyle pomysłów i przygód, więc było wesoło, sympatycznie, wspaniale. Zwiedziliśmy cały Budapeszt jeżdżąc autobusem Giraffe Hop On Hop Off, który ma dwie linie (+ rejs statkiem), kilkanaście przystanków przy najważniejszych zabytkach, na których można wysiąść, zwiedzić i wsiąść do następnego lub tylko jechać i słuchać opowiadania przewodnika w słuchawkach, w swoim języku (kilkanaście języków do wyboru), które są w autobusie. Świetna sprawa, szczególnie dla obolałych nóg po maratonie.
A ja pomimo, że przebiegłam tylko 30 kilometrów to jestem bardziej obolała niż po maratonie w Warszawie. Nadal mnie bolą nogi, a do tego pobolewa mnie ścięgno Achillesa w lewej nodze, które zaczęło mnie boleć w sumie dopiero wczoraj podczas zwiedzania miasta i tak nie bardzo chce przejść. No nic, nie będę się tym na razie martwić, dam mu trochę czasu. Dam sobie trochę czasu i zastanowię się co dalej. Odgrażam się na prawo i lewo, że kończę z bieganiem, ale wiem, że biegać będę dalej. Muszę tylko przemyśleć sobie kilka rzeczy. Przeanalizować błędy, wyciągnąć wnioski, zrobić porządny plan i to nie tylko dotyczący biegania ale i ćwiczeń i odżywiania i do przodu.
Przecież świat się nie kończy na jednym nieprzebiegniętym maratonie.










wtorek, 6 października 2015

jesienne tatrowanie

Stanąć na szczycie świata i poczuć wolność.
To jest to czego mi brakowało.
Już tak dawno nie byłam w Tatrach (tych Wysokich), że zapomniałam jakie to wspaniałe uczucie.
Z pełną świadomością mogę powiedzieć, że kocham góry i jestem naprawdę szczęściarą, że mam je tak blisko. Zaledwie sto kilometrów dzieli mnie od Tatr.
Niby tak niedaleko, a jakoś nie mogłam się zorganizować aby tam pojechać. W tygodniu pracuję, więc zostają tylko weekendy. I albo ja nie mogłam, albo koleżanka, która ze mną łazi po tych górach nie mogła, albo jak już miałyśmy obie czas na całodniowy wypad to znowu pogoda płatała figle i tak się to ciągnęło.
W ostatnią niedzielę udało nam się w końcu wybrać. Do końca się wahałyśmy czy wybrać Tatry Słowackie czy Polskie. Chciałyśmy zdobyć Szpiglasowy Wierch (2172m n.p.m.), ale nie wiedziałyśmy jaka jest sytuacja na szlakach tzn. czy nie są zlodowaciałe i śliskie w wyższych partiach. Stwierdziłyśmy, próbujemy, najwyżej zawrócimy lub przejdziemy innym szlakiem, a mianowicie od 5-ciu Stawów Polskich przez Świstakówkę w rejon Morskiego Oka.
Poszliśmy w czwórkę. Już w dolinie Roztoki musieliśmy się rozdzielić, bo inna koleżanka trochę przeliczyła się z formą i nie miała siły na wysokogórską wycieczkę. Rozdzieliliśmy się więc na dwa zespoły dwuosobowe i po dojściu do Doliny 5-ciu Stawów Polskich oni przeszli przez Świstakówkę do Morskiego Oka, a my wspięłyśmy się po łańcuchach (uwielbiam łańcuchy) na Szpiglasową Przełęcz, i zahaczając o Szpiglasowy Wierch również zeszłyśmy do tego najbardziej zaludnionego miejsca w całych Tatrach jakim jest schronisko przy Morskim Oku.
Pogoda cudowna, góry piękne. Pomimo utyrania się fizycznie, aby zdobyć szczyt odpoczęłam psychicznie i nacieszyłam oczy cudownymi widokami.

 Dolina 5-ciu Stawów PL

 Szpiglasowa Przełęcz
 Dolina 5-ciu Stawów PL
 w oddali Dolina 5-ciu Stawów PL
 szlak żółty ze Szpiglasowej Przełęczy do Morskiego Oka
 w oddali Morskie Oko i Czarny Staw
Morskie Oko

piątek, 2 października 2015

bo to wszystko zakręcone jakieś takie

Nie biegam. Tzn. biegam, ale mało biegam, a powinnam biegać dużo, ba nawet bardzo dużo. (ha, 4 razy w jednej linijce użyłam słowa "biegać", mój nauczyciel od polaka jakby to przeczytał to by zszedł, teraz natentychmiast, ale nieważne, jak o bieganiu to słowo to będzie nadużywane i już). Zatem powinnam biegać, dużo, bardzo dużo, bo w weekend (nie ten, następny) czeka mnie ważny bieg. Ale ciągle coś, to to, to tamto, to zimno na polu mi się wydaje (tak polu, ustaliliśmy to już dawno, nie dworze, nie zewnątrz tylko pole), to katar załapałam (a pilnuję się bardzo co by się nie pochorować na ten właśnie ważny weekend wyjazdowo - biegowy czyli 10-11 październik). I tak dni mijają, a ja wpadam w coraz większą panikę. Czy dam radę? Czy podołam? Czy nie padnę gdzieś na  trasie? Czy dobiegnę do mety? Na co ja się porwałam? Oj joj joj joj joj......
Ok. Uszy do góry, głęboki oddech.
Dam radę. Tylko bez paniki.
Jak to trener powiada? To tylko ...... kilometry. Nie, nie powiem Wam ile, nie chcę zapeszać. Trzymajcie kciuki, bo ten dystans to biegnie się przede wszystkim głową, nie nogami. :)


czwartek, 1 października 2015

w świecie baśni

Mało sypiam ostatnio. Szklany Tron i Celaena Sardothien pochłonęli mnie całkowicie.
Zastanawiacie się zapewne o czym piszę. Już wyjaśniam. Piszę o książce, a raczej całej serii. Dwa tomy pożarłam, do pożarcia pozostał trzeci tom. Aż się boję za niego zabierać, bo wiem, że przepadnę.
Dawno nie pisałam o swoich książkach, bo naprawdę nie było o czym. Owszem, czytałam, czytam i czytać będę, ale już nawet nie wiem ile książek ostatnio zostawiłam niedoczytanych. Kompletnie nie mogłam wpaść na nic godnego uwagi, ani wśród mojej ulubionej fantastyki, ani wśród kryminałów, ani obyczajówki. Niby recenzje wspaniałe, opisy książek wciągające, ale treści nudne, bezpłciowe, nijakie.
Wpadłam jakiś czas temu na książkę Sarah J. Maas "Szklany tron". Jej opis zamieszczony w necie kompletnie mnie nie ruszył. Ot kolejna papka. Zastanowiło mnie jednak, że na każdej internetowej stronie o książkach, każdym forum czytelniczym dostawała maksymalną ilość gwiazdek, punktów i same ochy, achy.
Zaczęłam więc ją czytać, nie spodziewając się niczego specjalnego .... i przepadłam.
Książka lekka, przyjemna. Połączenie Baśni Andersena z Harrym Potterem. Gdyby nie wątek miłosny (którego jak na mój gust trochę za dużo) i dokładne opisy krwawych podbojów, zabójstw głównej bohaterki i masakr powodowanych przez potwory, byłaby idealna dla mojego dziecięcia.
Są tam tajemnicze krainy, amulety, królestwo, straszny król, potwory, magia, nawet czarownica się pojawiła. Zupełnie inny świat.
Akcja książki pędzi, nie pozwalając na chwilę nudy i odrywając czytelnika całkowicie od rzeczywistości.

Poniżej opis I Tomu "Szklany Tron" ze strony http://lubimyczytac.pl/

Celaena Sardothien odbywała ciężką karę za swoje przewinienia wystarczająco długo, by przyjąć propozycję, z której nie skorzystałby nawet szaleniec: jej dożywotnia niewolnicza praca w kopalni soli nie musi kończyć się dopiero z dniem jej śmierci, jeśli tylko dziewczyna zdecyduje się wziąć udział w turnieju o miano królewskiego zabójcy. To będzie walka na śmierć i życie, ale Celaenie nieobce są tajniki fachu zawodowego mordercy. Jeśli się jej powiedzie, po kilkuletniej służbie na królewskim dworze odzyska wolność. Jeśli nie – zginie z rąk któregoś z przeciwników: złodziei, zabójców i wojowników, najlepszych w całym królestwie. Szanse na pomyślne przejście wszystkich etapów turnieju są niewielkie, ale Celaena nie ma nic do stracenia.

Pod okiem wymagającego dowódcy straży rozpoczyna przygotowania do starcia z najgroźniejszymi osobnikami królestwa. Wkrótce jednak pojawiają się komplikacje: ginie jeden z uczestników turnieju, a niedługo potem podobny los spotyka innego rywala młodej zabójczyni.

Czy Celaena zdoła dowiedzieć się, kto stoi za tajemniczymi zabójstwami? Czasu jest coraz mniej, a dziewczyna musi mieć się na baczności – zabójca może obrać za kolejny cel właśnie ją. Śledztwo doprowadzi do odkryć, których nigdy by się nie spodziewała.




sobota, 26 września 2015

2 Nowohucki Bieg Wokół Zalewu, czyli jak to jest biegać w deszczu

Biegałam dzisiaj w Nowej Hucie, nad zalewem, w biegu na 5 km. Wiem, wiem, pogoda nastrajała do kocyka, fotela, najlepiej gdzieś przy kominku (tryskającym ogniem oczywiście) i książki.
Lało jak z cebra, cały dzień. No ale przecież jak sobie postanowiłam, że wezmę udział w Nowohuckim Biegu Wokół Zalewu, zapisałam się, zapłaciłam opłatę startową, umówiłam się ze znajomymi to choćby żabami prało to musiałam jechać.
Dziecię moje miało jechać ze mną, ale już dzień wcześniej zaczął szczekać i był bardzo pociągający (czytaj: kaszel i zalewający go katar), więc mu podarowałam biegową kąpiel, co by go choróbsko nie rozłożyło.
A ja pobiegłam. Kolega miał mnie prowadzić na złamanie 25 minut. Czułam, że to nie wypali, bo przez ból mięśnia czworogłowego (tak tego co mnie po Krynicy boli) oszczędzałam się ostatnio i truchtałam delikatnie, więc nie byłam gotowa na żadne życiówki. Biegłam jak nakazał (czyli poniżej 5 min/km) przez jakieś niecałe 3 km, furcząc jak stara lokomotywa i pilnując, żeby sobie płuc nie wypluć z wysiłku.
Nie dałam rady.
Chyba to zauważył, że nie ściemniam tylko rzeczywiście ledwo biegnę tym tempem, bo pozwolił mi zwolnić, a sam pobiegł do przodu, popędzać koleżankę, (dobrze mieć w swoim klubie biegowym takiego zająca), a ja zostałam z tyłu, zwolniłam, żeby złapać oddech i turlałam się jakoś do mety. Na ostatnim kilometrze przyspieszyłam. Mój zegarek z gps-em powiedział, że biegłam z prędkością 4.51min/km ale to nie wystarczyło do złamania 25 minut, bo wcześniejszy kilometr, ten w którym zwolniłam aby odsapnąć to było 5,25min/km.
Trudno. Następnym razem.
Pomimo tego, że przemokłam do suchej nitki, to warto było wziąć udział w tych zawodach, Medal śliczny, a organizatorzy stanęli na wysokości zadania i za naprawdę małą opłatą startową zorganizowali profesjonalny bieg.
Do tego spotkałam wielu znajomych ze świata biegowego, z którymi widuję się na zawodach biegowych, a których uwielbiam, bo są to niesamowicie pozytywnie nastawieni do świata ludzie, pełni energii, zawsze uśmiechnięci i serdeczni, po prostu wspaniali wariaci biegowi.


wtorek, 22 września 2015

Nie bo nie!!! I już!

... czyli dzień zmniejszonej tolerancji na głupotę ludzką.

Czasami tak mam. Irytują mnie ludzie, ludzie których na ogół uwielbiam. To jest tak, że zazwyczaj przymykam oko na niedoskonałości ludzkie, na wady, a szukam w ludziach zalet. I tak się powoli to zbiera. Wady te upycham w filiżance, która powoli się napełnia i nastaje taki dzień jak dzisiaj, że się przelewa.
To jeden z tych dni, kiedy gryzę się w język, żeby nie powiedzieć co myślę, bo nie warto, bo taki dzień zmniejszonej tolerancji na głupotę ludzką minie i będzie ok.
Tylko, że mam tak, że jak wyrzucę z siebie to co mnie dręczy to mi lepiej, więc uwaga, wyrzucam.
Wkurza mnie niezaradność ludzi, to że trzeba prowadzić ich za rękę, że nic nie potrafią sami wymyślić, że wszystko by chcieli mieć przygotowane, zorganizowane, a sami nie przejawiają ani odrobinę inicjatywy do pomocy w takiej organizacji różnych rzeczy, że trzeba za nich myśleć, przypominać. To takie frustrujące i męczące.
Czasami mam dosyć. I dzisiaj tak mam.
Musiałam to wybiegać. Tą irytację, zniechęcenie, zdenerwowanie.
Wpadłam do domu po pracy, szybko jedzenie dla młodego, szybko buty na kopytka i sruuu.
Machnęłam sobie 10 km, umęczyłam się przy tym, bo biegałam przy rzece i towarzyszyły mi miliardy maleńkich muszek, które pchały mi się do ust, więc musiałam biegać z zamkniętą paszczą. Dobrze, że miałam okulary przeciwsłoneczne na oczach, bo pewnie tam też by się chciały dostać.
Ale wybiegałam to i już mi lepiej. Już mi prawie przeszła ta złość na otoczenie i mogę ponownie normalnie rozmawiać z ludźmi bez obawy, że zacznę warczeć.


niedziela, 13 września 2015

bieg na wariata czyli o Życiowej Dziesiątce w Krynicy

Zrobiłam wczoraj swoją życiówkę w Życiowej Dziesiątce w Krynicy - Zdroju i nie jestem zadowolona.  Pomyślicie zapewne, taaaa, typowa kobieta, ano właśnie nie. Chciałam przebiec te 10 km poniżej 50 minut i mi się nie udało. A dlaczego było to dla mnie takie ważne i dlaczego mi się nie udało? Już opowiadam po kolei.


W ten weekend odbywa się Festiwal Biegowy w Krynicy Zdroju. To święto biegaczy. Impreza biegowa, którą znają wszyscy biegający. Jest tam wiele biegów, ludzie zjeżdżają z całej Polski by brać udział w różnych zawodach biegowych, i tych po 100 km po górach i tych maleńkich biegach ale jakże zabawnych jak Bieg w Krawacie itp.
Jednym z biegów, w którym ja brałam udział był bieg o nazwie Życiowa Dziesiątka. Bieg z Krynicy Zdroju do Muszyny na dystansie 10 km, cały czas z górki, stąd nazwa biegu.


Dotychczas mój rekord na dystansie 10 km to było 00:52:33. Pobiłam ten rekord o 2 minuty i 13 sekund, a więc dotarłam do mety z czasem 00:50:20.
I było mi strasznie smutno. Dlaczego?
Znajomy powiedział, że jak złamię 50 minut to pobiegnie Parkrun w Krakowie tyłem. Ta myśl pchała mnie do przodu w trakcie biegu. To była dopiero motywacja. Biegłam jak wariat, ile tchu w płucach. Przy 4 km miałam chwilę zwątpienia gdy słońce paliło mnie w twarz i robiło mi się czarno przed oczami, a kolana co chwilę uginały się ze zmęczenia. Wtedy zwolniłam trochę, bo do tego wszystkiego złapała mnie jeszcze kolka. Przy szóstym kilometrze znowu przyspieszyłam obliczając cały czas w myślach i patrząc na zegarek z gps-em na jakie zwolnienie mogę sobie pozwolić by złamać te 50 minut. Najgorszy był 9 km, biegłam już chyba tylko siłą woli, bo energii nie miałam już wcale, bolało mnie wszystko co mogło boleć i ogólnie miałam dosyć.
I popełniłam błąd, wielki, olbrzymi błąd. Nie wzięłam pod uwagę przy obliczeniach oznaczeń kilometrów namalowanych na asfalcie tylko za bardzo zaufałam zegarkowi i dystansowi, który mi pokazywał. I według mojego zegarka przebiegłam 10 km i 150 metrów, dlatego nie złamałam 50 minut. Wiadomo, ulica szeroka, czasami trzeba ominąć innych biegaczy i gdzieś po drodze zrobiło mi się 150 metrów więcej na zegarku. I te 20 sekund to właśnie te nadprogramowe 150 metrów.
Ech.
Trudno.
Następnym razem.
Ten bieg pokazał mi przynajmniej moje słabości. Siła biegowa u mnie leży i kwiczy. Muszę nad tym popracować.
Dzisiaj bolą mnie bardzo nogi. Nie porozciągałam się porządnie po biegu, bo spieszyłam się do domu, dlatego dzisiaj chodzenie po schodach to jest dla mnie nie lada wyzwanie, ale za głupotę się płaci więc zaciskam zęby i nie marudzę.


wtorek, 8 września 2015

a miało być o fajerwerkach

Nie nadążam za czasem. Nawet nie wiem kiedy skończyły się wakacje i zaczęła jesień. Tak nagle zrobiło się zimno. To jak jedno mrugnięcie okiem. Świat pędzi do przodu, a ja próbuję go dogonić.
Ostatnio mam wrażenie, że ja ciągle na walizkach. Najpierw pakowanie na weekend do Kazimierza Dolnego, następnie nad polskie morze, za chwilę pakowanie nad bułgarskie morze. Jedno mrugnięcie i kolejne pakowanie, tym razem na weekend do Warszawy. Nie zdążę się nacieszyć otoczeniem i muszę wracać, by pakować się na kolejny wyjazd.
Tak wyglądały ostatnie tygodnie. Ciągle w biegu. Jestem już chyba zmęczona tym pędzącym trybem życia. Tak bym chciała zakopać się w pościeli z książką, kotem i ewentualnie pilotem od tv i z czekoladą oczywiście i robić "nic", czyli odpoczywać, i żeby mi wszyscy dali święty spokój.
A tu nie ma tak łatwo. Chciałam się na chwilę zdrzemnąć po pracy, to moje dziecię chyba ma zamontowany w mózgu jakiś radar, bo jak tylko zamknęłam oczy to od razu się pojawił z tysiącami problemów. Miałam wrażenie, że ścieżkę wydepta przez korytarz i sypialnię do łóżka gdzie złożyłam na chwilę swoje zwłoki. Pomyślałby ktoś, że dziecię duże to sobie samo radzi ze wszystkim. Taaaaa.
A wygląda to mniej więcej tak:
- Mamo, kot ma kleszcza (tak, mama wstaje, szuka pensety, kotę na ręce i szybki zabieg wyciągania paskudy z sierści).
-Mamo, komputer mi się ścina (mama wstaje, sprawdza, co za śmieci znowu się dziecięciu pobrały i zawiesił kompa).
-Mamo, szybko, picie mi się wylało (to już mama oczy otwiera gdzieś pomiędzy kuchnią, a pokojem dziecka, gnając jak struś pędziwiatr po jakąś ściereczkę, bo książki , bo komputer czy co tam jeszcze zagrożone).
- Mamo, bo ja wszystko zrobiłem z matmy tylko coś mi się nie zgadza (mama wstaje i sprawdza zadanie i widzi bzdury popisane i tłumaczy co i jak i czemu).
Wrrrr, i tak ciągle coś.
I gdy już się wydaje, że wszystkie nieszczęścia świata zażegnane, dom posprzątany, kota, psa i dziecię nakarmione i można na chwilę zamknąć oczy, by chociaż przez 5 minut odpocząć i robić "nic" to wraca do domu Pan Mąż.
I chyba nie muszę mówić, że następuje poprawka z rozrywki, bo facet to też dziecko, tylko trochę większe, ale równie bezradne i wymagające opieki i pomocy jak dziecię (tylko jemu to się częściej coś rozlewa i przy okazji jeszcze tłucze więc oprócz ściereczki pędzę z odkurzaczem ).
Heh, a ja właściwie miałam dzisiaj napisać o Międzynarodowych Pokazach Pirotechnicznych w Warszawie, na których to byłam w weekend, hehe.
Jak było? Opisując jednym słowem mogę powiedzieć, że "szybko".
Tak, niby trwały kilka godzin, ale jakoś to tak szybko minęło, że nawet nie wiem kiedy.
Ale pokazy pirotechniczne śliczne. Kolorowe sztuczne ognie rozbłyskające nad Stadionem Narodowym robiły niesamowite wrażenie.  Warto było to zobaczyć.



czwartek, 3 września 2015

wakacyjne wspomnienia

Wakacje minęły, urlop się skończył. Z nowymi siłami powróciłam do swojej rzeczywistości. Zanim jednak wskoczę w wir pracy, obowiązków itp. wrócę jeszcze myślami do ostatniego wyjazdu wakacyjnego, żeby wspomnienia mi nie umknęły.
Co roku staramy się z rodzinką tak organizować wyjazdy wakacyjne, żeby tydzień spędzić w Polsce, a tydzień gdzieś poza, gdzie jest cieplej niż u nas. W Polsce było to morze Bałtyckie, natomiast ostatni tydzień sierpnia spędziliśmy nad ciepłym morzem, a mianowicie morzem Czarnym w bułgarskich Złotych Piaskach.
Co można powiedzieć o tej części kraju w Bułgarii? Egzotyką nie powiało, nie licząc stojącego pana przy głównej uliczce bazarowo - rozrywkowej owiniętego wstrętnymi wężami, proponującego za jakąś tam opłatą zrobienie sobie z nimi zdjęcia (za żadne skarby świata, nie dotknęłabym tego paskudnego gada,a co dopiero dała sobie go owinąć na szyi do zdjęcia) czy innego pana, który oferował zdjęcie z kolorowymi wielkimi papugami, które co drugą chętną osobę do zdjęcia, gdy już siedziały jej na ramieniu, to obdarowywały swoimi odchodami. Fuuuu.
Ale morze ciepłe, piasek faktycznie złoty, słoneczko mocno grzało, wypocząć można było.
Przy okazji przypomniałam sobie język rosyjski, którego uczyłam sie w podstawówce, bo 80% turystów to byli właśnie Rosjanie.
Bułgarzy to sympatyczni, otwarci i przyjaźni ludzie, chociaż ich styl jazdy pozostawia wiele do życzenia.
Miałam okazję się o tym przekonać na własnej skórze, gdy jechaliśmy taxi do delfinarium do Warny (jakieś 20 km).
Przyznaję, że przez te pół godziny jazdy, prawie wydeptałam panu taksówkarzowi dziurę w samochodzie, hamując nogą przed każdym zakrętem nie mówiąc już o tym, że wiele razy życie przeleciało mi przed oczami. Nie używają pasów bezpieczeństwa, nie używają kierunkowskazów, skaczą z pasa na pas jakby każdy kierowca był sam na drodze, a ruch był naprawdę spory, dlatego co rusz mijaliśmy jakąś stłuczkę. Tak, ta wycieczka taxi wyryła się już chyba na stałe w mojej pamięci.

 Złote Piaski

  Morze Czarne



Centrum bazarowo - rozrywkowe w Złotych Piaskach 

 Centrum bazarowo - rozrywkowe w Złotych Piaskach 

 Złote Piaski

Delfinarium w Warnie

 Zoo w Warnie

 Park w Warnie

 Złote Piaski

 muszla z lokatorem znaleziona w morzu

wschód słońca nad morzem Czarnym