piątek, 23 grudnia 2016

jak to głowa wysłała mnie do lasu

Wszystkich ogarnęło przedświąteczne szaleństwo. To co się dzieje w sklepach, na drogach to przyprawia o zawrót głowy. Ja kobieta pracująca wszystkie swoje przedświąteczne przygotowania zostawiłam na dzisiaj, bo sobie wymyśliłam, że jak mam dzień urlopu to ze wszystkim spokojnie się uporam. Nie przewidziałam tylko jednego....
Rano obudziłam się z potwornym bólem głowy. Od kilku dni pobolewa mnie głowa, ale nie tak jak dawniej, że czoło boli tylko tam bardziej na górze. Czyżby mózg? haha, bo migren żadnych nigdy nie miałam. A poważnie to walczę ostatnio z lekkim przeziębieniem, czyli katar, gardło i ten ból głowy to może jakiś efekt uboczny przeziębienia. Nie wiem, nie miałam czasu w to wnikać tylko faszerowałam się tabletkami przeciwbólowymi i ból łagodniał albo całkiem znikał. Dzisiaj pomimo tabletek nie chciał minąć, a wręcz się nasilał. Jakoś zwlekłam się z łóżka, śniadanie sobie, dziecku, psu, kotu (mąż w pracy) jeszcze udało się jakoś zrobić, potem nakarmienie pralki brudami, opróżnienie zmywarki gdy wyprała moje naczynia, ot normalne czynności, które powinny mnie rozkręcić co bym wpadła w wir wielkich porządków. I to wszystko z bólem głowy. Gdy zupełnie mi sprzątanie nie szło, to zabrałam się za ubieranie choinki, też oczywiście jakoś tak ślamazarnie. Choinka ta sama co każdego roku, sztuczna 3-metrowa, więc owleczenie jej w światełka i ozdoby stanowi nie lada wyzwanie czasowe. W połowie ubierania choinki z moim bólem głowy pomyślałam, że może by tak się trochę przewietrzyć to mi przejdzie, bo w takim tempie to potrzebuję tydzień na porządki przedświąteczne, a nie jeden dzień.
Zostawiłam więc rozgrzebany dom jak po przejściu tsunami, bo choinka była do połowy ubrana, a reszta ozdób walała się po salonie, przebrałam się w ciuchy biegowe, spakowałam psę do auta i pojechałyśmy do lasu, takiego większego, więc kilka kilometrów trzeba było dojechać.
Tak się w tym lesie rozkręciłam, że marszobiegiem zrobiłyśmy razem z moją psą prawie 10 km w godzinę i 10 minut. Odpoczęłam psychicznie, zmęczyłam się fizycznie, ale tak pozytywnie, a głowa przestała boleć. Psa szczęśliwa, bo się wybiegała, ja też, bo wróciłam do domu bez żadnego bólu i to jeszcze ze spalonymi 600 kaloriami.  Kondycję przez to, że nie biegam mam fatalną, ale najważniejsze, że noga (ta przez którą przestałam biegać, bo mi się zepsuła) wcale nie bolała i nie boli. Owszem, w trakcie biegu trochę ją czułam, ale nie można tego było nazwać bólem.
To było to czego mi było trzeba. Walnąć wszystkim i odreagować biegając po lesie.
Teraz mamy wieczór. Choinka ubrana, dom wysprzątany, pranie w ilości hurtowej zrobione. Jeszcze została mi góra prasowania, ale tym spokojnie zajmę się jutro.
Wszyscy życzą z okazji świąt, żeby się zatrzymać w tym szaleńczym trybie życia, a nadal biegają robiąc przedświąteczne zakupy, porządki itp. itd., a potem przychodzą święta i padają ze zmęczenia.
Ja się dzisiaj zatrzymałam. Tak naprawdę zatrzymałam na te dwie godziny (bieganie+dojazd). Oderwałam od obowiązków, zresetowałam i to było super. I zdążyłam ze wszystkim, a gdybym nie zdążyła, to co. To nic.  To nie była by ubrana choinka i świat też by się nie zawalił.






niedziela, 18 grudnia 2016

świąteczny trening biegowy w Puszczy Niepołomickiej

Dzisiejsze przedpołudnie spędziłam w Puszczy Niepołomickiej, gdzie jak co roku od 5 lat, odbywał się trening opłatkowy dla biegaczy z Krakowa i okolic organizowany przez KKB Dystans i grupę Niepołomice Biegają. Trening ten wygląda tak, że wszyscy zbierają się na parkingu w puszczy. Stamtąd biegnie się do Czarnego Stawu w głąb puszczy (do wyboru dwie trasy, krótsza 6km i dłuższa - chyba koło 11 km). Tam nad Czarnym Stawem wszyscy łamią się opłatkiem i składają sobie życzenia. Po czym wraca się tą samą trasą na parking, gdzie czekają ciasteczka, herbatka i izotoniki przygotowane przez organizatorów.


Niesamowita atmosfera, wspaniali, uśmiechnięci ludzie, cudowne otoczenie przyrody i ta serdeczność bijąca od wszystkich. Uwielbiam te coroczne spotkania. Był to mój drugi udział w opłatku biegowym, bo w tamtym roku też byłam i też tak jak teraz czuło się zbliżające święta.
Przebiegłam do Czarnego Stawu te 6 km 400 m czując lekki ból pasa biodrowo-piszczelowego, dlatego chuchając na zimne z powrotem na parking wróciłam transportem zorganizowanym dla niebiegających, kontuzjowanych, dzieci i zwierząt (organizatorzy jak zwykle pomyśleli o wszystkich). 
Pomimo tych drobnych niedogodności  w postaci pobolewającego kopytka spędziłam wspaniałe niedzielne przedpołudnie w świetnym towarzystwie i nawet tak bardzo nie zmarzłam chociaż pogoda do najprzyjemniejszych nie należała. Nawet bardzo mroźno nie było, ale ta wilgotność powietrza, brrr.

niedziela, 11 grudnia 2016

pierwsze zawody biegowe z moją psą reniferką

Ha!!! Mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że V Krakowski Nocny Bieg Św.Mikołajów i śnieżynek mamy zaliczony. My, bo biegłam z moją psą ubraną w rogi renifera. To były jej pierwsze zawody biegowe i spisała się rewelacyjnie. Trochę ciągnęła jak zobaczyła innego psa, ale była do opanowania, nie wlekła mnie za sobą, nie zważając na nic, tylko usłuchała, że ciągnąć Pani nie wolno. Do tego została wygłaskana przez wszystkich tych, którzy się akurat napatoczyli, bo jak się widzi taką kupkę radości z jęzorem dyndającym z pyska ze szczęścia to aż same ręce pchają się do głaskania. Przetruchtałyśmy powolutku jedno okrążenie Błoń, czyli ok 3 km. Nie chciałam biegać całości, czyli 10 km, bo po pierwsze moja noga nie jest do końca sprawna a po drugie tak młody pies, któremu jeszcze kształtują się mięśnie, ścięgna, stawy, nie powinien się bardzo forsować.
Najważniejsze, że medal dostałam i to bardzo ładny, bo przecież ja biegam dla medali. Nie dla wyników, rekordów czy podium, tylko dla medali, które dostają wszyscy którzy ukończą bieg i dopełzną do mety.


Piszę o tym dopiero dzisiaj, bo niestety na bieg wybrałam się za wcześnie, długo musiałam czekać, zmarzłam okrutnie i lekkie przeziębienie mnie męczyło przez te kolejne dni. Dzisiaj jest już lepiej, katar odpuścił i spokojnie mogę napisać kilka słów o tym koleżeńskim, charytatywnym biegu, w którym wzięło udział ponad 80 osób.


piątek, 2 grudnia 2016

strach przed bieganiem

To wszystko jest takie popaprane. Od miesiąca nie biegam, bo po Biegu Niepodległościowym odnowiła mi się kontuzja. Pasmo biodrowo-piszczelowe na każdym kroku, a raczej przy każdym kroku i to nie tylko tym biegowym ale i spacerowym dawało mi znać, że jest i ma się całkiem niedobrze, czyli w skrócie bolało jak chol.......a. Już nie boli. Przy pomocy rehabilitanta, fali uderzeniowej, odpoczynku, ćwiczeń rozciągających, rolowania itp. itd. udało się je (to pasmo) jakoś doprowadzić do stanu prawie prawidłowego. Prawie, bo czuję jeszcze, że mięśnie w tej zepsutej nodze są trochę słabsze, ale już nie boli i niby mogłabym spróbować pobiegać ale .......
No właśnie. Ale się boję. Normalnie się boję, że pobiegam trochę i znowu będzie to samo, znowu będzie bolało i znowu kolejne tygodnie, miesiące będę miała wyłączone z aktywności. Ech.
Za kilka dni 6 grudnia w Krakowie ma odbyć się Bieg Św. Mikołajów i Śnieżynek. Taki koleżeński bieg organizowany przez Krakowski Klub Biegowy Dystans co roku od 5 lat z okazji Mikołaja. Ma on formę charytatywną i to mi się w nim bardzo podoba. Zresztą ma on swój klimat, piękny i niepowtarzalny. Krótko mówiąc zgraja Mikołajów, Mikołajek i Śnieżynek biegnie naokoło Błoni, bo w regulaminie jest zapis, że zaleca się start w biegu w stroju lub elemencie stroju Świętego Mikołaja lub Śnieżynki. Dystans to 10 km czyli 3 okrążenia wokół Krakowskich Błoni, ale można skończyć po jednym okrążeniu  i również otrzyma się symboliczny medal.
Tak sobie wymyśliłam, że wzięłabym ze sobą moją psę ubraną w rogi renifera, bo takowe psie rogi renifera posiadam. Ja oczywiście wystąpiłabym w moim stroju Mikołajki i przetruchtałybyśmy to jedno okrążenie więc około 3.5 km. Plan świetny. Moja psa byłaby przeszczęśliwa mogąc pobiegać sobie w takim tłumie ludzi, bo to pies towarzyski jest i lubi gdy wokół coś się dzieje. Ja pewnie jeszcze bardziej byłabym zadowolona niż psa, bo spędziłabym czas aktywnie wśród wielu znajomych twarzy tylko jest jeden mały problem. .. ja się boję biegać :(
Po tylu przejściach, bólach, nawracających kontuzjach boję się biegać. Pewnie to dlatego, że nie czuję się jeszcze do końca sprawna i jak sobie pomyślę, że znowu będzie bolało to aż mi się nie chce. Nie wiem co zrobię, bo chciałabym, a się się boję i dlatego to popaprane takie wszystko jest.


środa, 30 listopada 2016

wycieczkowe plany górskie 2017

Wstrętny, paskudny listopad. W moim odczuciu najbardziej depresyjny miesiąc w roku. Nie ma już zieleni, a jeszcze nie jest biało. Jest nijako i do tego ciemno. Rano gdy wstaję jeszcze jest noc, a gdy wychodzę z pracy to już prawie jest ciemno.
 Co roku właśnie w tym czasie planuję wycieczki górskie na 2017 rok. To tak samo z siebie wychodzi, że akurat listopad jest u mnie taki planujący. Pewnie moja podświadomość próbuje oprzeć się jesiennej depresji.
To całe planowanie wypraw górskich to nie tylko takie luźne spisanie na jakiejś kartuszce gdzie, w które góry chciałabym pójść, ale dokładnie przygotowany w arkuszu kalkulacyjnym plan trasy, czas przejścia, suma przewyższeń i oczywiście link do mapy na stronie www.mapa-turystyczna.pl
W tym roku  jednak oprócz jakiś ekstremalnych wysokogórskich wycieczek planuję też takie niskogórskie - beskidzkie szczyty, co by psę ze sobą można było zabrać, a wiadomo w Tatry z nią nie pójdę, bo po pierwsze za stromo, a po drugie do Parku Narodowego psów wprowadzać nie wolno. Z tego też powodu odpadają Pieniny i Bieszczady gdzie również obowiązuje zakaz wędrówek z psami. Dlatego skupiłam się na Beskidach i  jak Beskid Wyspowy i Makowski mam dosyć dobrze obłażony to Beskid Śląski już mniej.
Natknęłam się w necie na świetną stronkę przedstawiającą wybrane trasy, opis wycieczek, szczytów i dolinek w Beskidzie Śląskim, a to wszystko okraszone pięknymi zdjęciami.

najpiękniejsze miejsca w beskidzie śląskim
relacje z wypraw

No tak mnie zachwyciły relacje z poszczególnych wypraw po tym Beskidzie, że już teraz, natychmiast bym tam pojechała. Taka strona to perełka, więc koniecznie musiałam ją tu zalinkować, żeby mi gdzieś nie zaginęła, bo czuję, że często będę do niej wracać. Zresztą bardzo mi pomogła w moim wycieczkowym planowaniu na 2017 rok i już się boję, że braknie mi weekendów, bo niestety tylko sobota lub niedziela nadają się u mnie do wędrowania. Do tego muszę mieć ładną pogodę, bo nie chodzę po górach by zdobywać i odhaczać szczyty tylko by podziwiać piękne widoki, a do takiego napawania się przyrodą potrzebuję w miarę dobrą pogodę.
Najważniejsze jednak teraz jest to, że plan wycieczkowy mam gotowy, a co nie uda się zaliczyć w 2017 roku to przejdzie na rok kolejny.  Będzie pięknie i ta myśl pozwala mi przetrwać jakoś ten paskudny późno jesienny okres w roku.

poniżej zdjęcia ze strony: http://www.wiecznatulaczka.pl/






piątek, 18 listopada 2016

Husky - pies wszystko zjadający

Moja psa rasy husky o imieniu Luna ma już prawie pół roku. 3 miesiące jest  z nami i trochę mogę powiedzieć już o tej rasie. Hm, albo o rasie albo o tej właśnie psie, bo może inne husky są zupełnie inne, a tylko ta moja to diabeł wcielony.
Dużo ją wybiegujemy, wychadzamy. Dbamy o jej aktywność fizyczną, żeby się nie nudziła, bo ponoć husky które się nudzą to niszczą co popadnie.
Mogę teraz powiedzieć jedno, nic to nie daje. Ten pies jest tak niesamowicie inteligentny, tak sprytny, tak uparty, tak wszystko wiedzący najlepiej, że zupełnie jak ja :D. (no może pomijając to "inteligentny" ).
Zjadła nam oparcia z krzeseł ogrodowych. Krzesła są metalowe, oparcia miały drewniane, już nie mają. Hm, pewnie stwierdziła, że tak ładniej. Niech jej będzie. Ogrodzenie mam tak zabezpieczone dodatkową siatką, że mysz się nie prześlizgnie, bo moja psa wybierała się na wycieczki krajoznawcze i trzeba było ją gonić, bo wracać nie chciała. Wracając do zjadania czego się da, to obgryzła huśtawkę ogrodową czy płotki drewniane ograniczające klomby od trawnika (dowód zbrodni na filmiku poniżej). 


I gdy człowiek jest już tak wnerwiony na nią, że chętnie by zamknął w kojcu i niech sobie tam siedzi i idzie do niej z takim zamiarem to wystarczy że spojrzy na te oczy i tą psią mordę i już cała złość się ulatnia, bo jak można się wkurzać na coś takiego, no jak. Taka moja kochana kupa futra.


Ostatnio mieliśmy wielki problem, bo spodobał jej się kabelek doprowadzający prąd do bramy wjazdowej i sobie go po prostu zjadła. Pewnego dnia wróciłam z pracy autem, wciskam przycisk na pilocie chcąc wjechać za ogrodzenie, a tu trzask i wywaliło cały prąd w domu i ogrodzie. I ja biedna nie nosząca kluczy do furki, bo i po co skoro mam pilota do bramy, musiałam przełazić przez ogrodzenie żeby się dostać do domu. Na szczęście zanim przycisnęłam przycisk bramy wjazdowej otworzyłam wcześniej (też przyciskiem) bramę garażową, więc do domu jakoś się dostałam, żeby włączyć bezpieczniki, które wywaliło. 
Ile się mąż narobił z tym kabelkiem od bramy, bo jak włożył go w jakiegoś takiego niby węża ogrodowego, żeby osłonić to tego węża też zjadła. Zrezygnowała z dobierania się do kabelków dopiero wtedy, gdy mąż zakupił taką rurkę ochronną zbrojoną, i zamontował na tym kabelku.
Parę dni po incydencie z bramą młody do mnie dzwoni i mówi z przerażeniem w głosie, że Luna (nasz husky) podkopuje się pod schody z kostki brukowej i już wykopała bardzo dużą dziurę i jak tak dalej pójdzie to ona się do Chin dokopie. A ja, nauczona doświadczeniem, mówię mu, że niech sobie kopie, lepsze to niż gdyby znowu próbowała dobrać się do kabelka od otwierania bramy. Trudno, trzeba wybrać mniejsze zło. Najwyżej umieścimy znak przy schodach "Uwaga głębokie wykopy" żeby ktoś tam nieopatrznie nogi nie włożył, bo mógłby już tak tam z tą nogą zostać.
I tak się złoszczę na tą moją psę, że jest niegrzeczna, że nie słucha, że wszystko zjada. Złoszczę się dopóki jej nie widzę, bo jak tylko zobaczę i widzę tą futrzaną kupkę szczęścia i radości to macham ręką na to wszystko co zjadła i takie jakoś mało ważne mi się wydaje. Bo jak jej nie kochać jak taka jest cudna.



środa, 16 listopada 2016

Endomondo czy Garmin Connect

Jestem fanką aplikacji (programu) do rejestracji wszelkiej aktywności fizycznej, nie tylko do biegania. Od kiedy zaczęłam biegać używam endomondo. Nawet rejestrując trasę na zegarku z gps przerzucałam plik z zegarka właśnie do endomondo. Czy było to łażenie po górach, spacer z psem, fitness, czy bieganie, każdą moją aktywność notowałam w tej aplikacji.
Po co mi to?  Ano po to, że potem mogę kliknąć w statystyki tygodniowe, miesięczne, roczne itp. itd. i wiem ile czasu poświęciłam na treningi (mogę przefiltrować i zostawić włączone statystyki np. tylko dla biegania lub oczywiście dla wszystkich aktywności), ile spaliłam kalorii, ile kilometrów przebiegłam, przeszłam itp. Mogę wejść np w kalendarz na 2015 r i zobaczyć jak aktywnie spędziłam wtedy listopad, ile biegałam, ile spacerowałam, a może chodziłam po górach czy na fitness lub jeździłam na rowerze.

Konto na ednomondo i ujawnione tam wszystkie aktywności mam już od 3 lat i do tej pory byłam bardzo zadowolona z tego programu. Niestety ostatnio pojawiały się na stronie ciągłe problemy. Albo stronka nie hulała, albo nie można było pobrać treningu z pliku (czyli z mojego zegarka).
Ciągle coś się działo, dlatego postanowiłam przenieść wszystkie swoje dane na inną aplikację, a mianowicie na Garmin Connect. Zajęło mi to bardzo dużo czasu, bo musiałam wchodzić na każdą aktywność osobno na endomondo i eksportować ją do pliku, a następnie wczytywać do programu Garmin Connect. Tam później musiałam wprowadzać od nowa kategorie (bieganie, chodzenie, wędrówki górskie itp.) bo po po eskortowaniu pliku i wczytaniu do Garmin Connect informacje te uciekały.
Urobiłam się przy tym jak dziki osioł i gdy prawie już skończyłam eksportowanie i zapisywanie plików z aktywnością, endomondo nagle ożyło.
W tej chwili więc korzystam z dwóch programów rejestrujących moją aktywność fizyczną. Endomondo i Garmin Connect. Wiem, że w końcu będę musiała wybrać jedną z nich, bo trochę to uciążliwe wrzucać swój trening i tu i tu, ale na razie nie wiem, którą zostawię. Póki co treningi na Garminie traktuję jako kopię zapasową.




sobota, 12 listopada 2016

Ku Chwale Ojczyzny ... biegiem przez Kraków

W tamtym roku po przebiegnięciu II Górskiego Biegu Niepodległości ze Skawiny do Mogilan zrobiłam sobie założenie, że jeśli tylko będę mogła (czytaj: nie powalą mnie żadne kontuzje i inne przeciwności losu) to co roku 11 listopada w Narodowe Święto Niepodległości będę brała udział w zawodach biegowych. Będzie to takie moje upamiętnienie tego ważnego wydarzenia.
Jedni biorą udział w marszach, inni spotykają się na wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych, a ja postanowiłam, że będę biegać i to w każdym roku w zawodach w innym mieście.
Jak postanowiłam tak zrobiłam.
Wczoraj wzięłam udział w 3 Krakowskim Biegu Niepodległości na dystansie 11 km. I jestem z siebie dumna, że zdecydowałam się na start chociaż do ostatniej chwili mój rozum toczył walkę z sercem, bo od 3 tygodni  (od Półmaratonu Królewskiego) jestem niebiegająca. Moja kondycja (jeśli to co zostało można jeszcze tak nazwać) leży i kwiczy, pasmo biodrowo-piszczelowe nadal pobolewa i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że powinnam odpuścić. Nie odpuściłam, pobiegłam, dobiegłam, medal za uczestnictwo dostałam i mogę spokojnie zakończyć ten sezon biegowy i czas do końca roku przeznaczyć na regenerację i ćwiczenia wzmacniające.
A jak było?
Zimno, trochę kropiło na trasie, dodam, że pięknej trasie, bo przez Stare Miasto, plantami, obok Wawelu, nad Wisłą. Mimo niesprzyjającej pogody i w niektórych miejscach wiatru smagającego po twarzy biegło się przyjemnie, bo teren był płaski. To przyjemnie to muszę zaznaczyć że było do ósmego kilometra, do Alei Waszyngtona biegnącej pod Kopiec Kościuszki, bo potem trzeba było na ten kopiec wbiec. Przyznam, że ten kilometr podbiegu mnie prawie zabił, musiałam momentami maszerować, bo myślałam, że wypluję płuca, a rzęziłam jak stara lokomotywa.  Przy życiu trzymała mnie tylko myśl, że jak ja tak wdrapuję się na tą górę, to za chwilę będę musiała zbiec w dół i wtedy odpocznę. I tak było. Długi podbieg, potem stromy zbieg i Błonia, czyli to czego nie lubię na zawodach biegowych w Krakowie. Dwa kilometry do mety i ja tą metę cały czas widzę. Fatalne uczucie kiedy człowiek biegnie już na oparach wydobywając resztki energii skąd się da, spogląda cały czas na zegarek odmierzający przebiegnięty dystans, te metry jakoś tak pomału uciekają, a meta wciąż stoi i czeka i wydaje się, że drwi z mojej bezsilności, i niby blisko, ale cały czas daleko. Dopadłam ją w końcu z czarnymi mroczkami przed oczami i na słaniających się nogach.
Do domu przytargałam kolejny medal do kolekcji i niesamowite zadowolenie z siebie. Dzisiaj to samozadowolenie trochę oklapło kiedy próbowałam wstać z łóżka i moja lewa noga od razu mi przypomniała o wczorajszym bieganiu atakując wszystkie moje komórki nerwowe okropnym bólem.
Ale co tam, poboli i przestanie, jak zawsze :)




poniedziałek, 17 października 2016

Połówka Królewska zaliczona

No i pobiegłam ten półmaraton wczoraj. (3 Półmaraton Królewski w Krakowie).  I dobiegłam do mety i co najważniejsze, nie był to mój najwolniejszy półmaraton, więc źle nie było. Owszem prędkość nie powalała, ale nie o to chodziło. Miałam dobiec, zaliczyć, dostać medal i jakoś zakończyć ten sezon biegowy (bo ten Bieg Niepodległości w listopadzie co to mnie jeszcze czeka na 11 km to tak na deser jest, przed zimą) i to zrobiłam.
Cel zrealizowany. Teraz odpoczynek, regeneracja i zabieram się do przygotowań do startów wiosennych, ale to dopiero w styczniu.
Popełniłam wczoraj bardzo duży błąd, dlatego dzisiaj cierpię strasznie. Nie porozciągałam się po biegu. Wiem, niedopuszczalne. Ale to oczywiście nie moja wina, to wina pogody. Sobota była cudowna, piękna, słoneczna, ciepła, natomiast wczorajszy dzień, czyli dzień biegu był paskudny, deszczowy, zimny (jakieś 4 stopnie ciepła), wietrzny. Ogólnie beznadziejna pogoda była. Na metę wbiegłam cała przemoczona więc szybko poszłam się przebrać. A jak już ubrałam jeansy to na rozciąganie machnęłam ręką. Wiem, głupota, dlatego dzisiaj mam mega zakwasy, obrzmiałe, bolące łydki, ból pleców i nawet żebra mnie bolą. Oczywiście moja leczona noga, czyli pasmo biodrowo-piszczelowe nie boli. Pewnie jest jeszcze w szoku po wczorajszym wycisku i się ocknie koło środy, jak po półmaratonie w Koszycach. Pożyjemy, zobaczymy.
Co do statystyk to był to mój 5-ty półmaraton w tym roku i 8-my w ogóle. Życiówek żadnych w tym roku nie zrobiłam, zresztą jakim cudem jak biegałam od kontuzji do kontuzji. Jak się już rozbujałam to musiałam przerwać treningi bo coś bolało, a bez biegania nie będzie rekordów. Trudno, odbiję to sobie w następnym roku :)


piątek, 14 października 2016

Kiedy duch i serce jest silniejsze niż ciało

Życie bywa przewrotne. To chyba tak, żeby nie było za pięknie, bo mogłoby nam wszystko spowszednieć, zszarzeć i stracić sens.


Tak się cieszyłam po półmaratonie w Koszycach, że nic mnie nie boli, bo to oznaczało, że kontuzje mam za sobą. Taka byłam zadowolona, że nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że chyba jest za pięknie, że to coś mocno podejrzane, że pomimo mojego niebiegania przebiegłam 21 km i nic mnie nie boli. W niedzielę przebiegłam tą połówkę i nic nie bolało, w poniedziałek też nic, wtorek nadal w organizmie cisza i dopiero zaczęło się w środę.  Zaczęło boleć mnie pasmo biodrowo - piszczelowe gdy siedziałam sobie przy biurku w pracy. Tak po prostu, tak nagle, tak z niczego. To samo pasmo, z którym walczyłam od czerwca i nie biegałam prawie całe wakacje. Dziwne, prawda? Po tylu dniach, bardzo dziwne. Dlatego zwaliłam winę na pracę siedzącą przez trzy kolejne dni nie wierząc, że to ból powstały po bieganiu. Gdy ból się nasilał zamiast przechodzić we wtorek ponad tydzień po biegu udałam się do lekarza, bo zaczęłam panikować, że przecież ja mam w niedzielę (2 tygodnie po półmaratonie w Koszycach) Półmaraton Królewski w Krakowie do przebiegnięcia, a ja prawie chodzić nie mogę. Środa i czwartek to dni, w których otarłam się prawie o depresję,  bo zaczęło do mnie docierać, że ja jednak tych 21 km to nie pobiegnę. Pomimo łykaniu tabletek przeciwzapalnych, rozciąganiu tego pasma ból nie przechodził. Dzisiaj mamy piątek i pierwszy raz wstałam rano z łóżka bez bólu. To nie tak, że wszystko przeszło jak ręką odjął, bo czułam pewien dyskomfort w tej chorej nodze, ale już nie ciągnęłam jej za sobą przy chodzeniu. Po południu wybrałam się do rehebilitanta, który pastwił się ponad godzinę nad tym pasmem biodrowo - piszczelowym, po czym obkleił mnie taśmami (tzw. tape'ami) i stwierdził, że mogę biec w niedzielę.
Nie wiem czy dam radę, nie wiem czy dotrę do mety, czy mi ból nie wróci i nie będę musiała zejść z trasy ... nie wiem. Ale dał mi dzisiaj nadzieję, i to jest dla mnie ważne.  Jutro odpoczynek i w niedzielę zobaczę co z tego będzie.
                                             
... Kiedy duch i serce jest silniejsze niż ciało
To ból wśród nieszczęść uczynił Cię skałą.
Tylu już przegrało, zabiła ich słabość,
Ty wśród nich wyciągasz dłoń po wygraną. ....
                                                                               Luxtorpeda - Hymn



czwartek, 6 października 2016

półmaraton w Koszycach na Słowacji

Ostatni weekend spędziłam w Koszycach na Słowacji. Miasto to znane jest z tego (w świecie biegaczy), że odbywa się tam najstarszy maraton w Europie. W tym roku, dokładnie 2 października bieg na tym królewskim dystansie odbył się już po raz 93.
To był mój trzeci wyjazd z grupą biegową na zagraniczny bieg i pierwszy biegowo udany.
Pierwszy to Drezno (Niemcy) gdzie pojechałam w 2014 r na półmaraton, a wróciłam ze złamaniem zmęczeniowym.
Drugi to był Budapeszt (Węgry) w tamtym roku. To było wtedy kiedy miałam przebiec maraton, a przez chorobę (paskudne przeziębienie) dotarłam tylko do 31 km.
I trzeci Koszyce (Słowacja) w ostatni weekend. Miałam przebiec półmaraton i przebiegłam półmaraton. Miałam dotrzeć do mety z bananem na buzi (czyli uśmiechem, tak dla niezorientowanych ;) ) i dotarłam.
Ludzie biegnący maraton i półmaraton startowali razem. Tylko półmaratończycy mieli do przebiegnięcia jedno okrążenie, a maratończycy dwa. Pogoda była piękna, słoneczna i niestety jak na bieganie było za ciepło. Ale jak się nad tym zastanowić, to chyba lepsze niż deszcz. Bałam się bardzo tych 21 km, bo przez te wszystkie kontuzje, które mnie nawiedzały w tym roku taki dystans przebiegłam ostatnio na wiosnę, nie wspominając już o tym, że ostatnio to mało co biegałam.
Dlatego założyłam sobie, że nigdzie się spieszyć nie będę. Miał to być bieg rekreacyjny z nastawieniem na biegowe zwiedzanie miasta. I taki był. Biegłam tempem 6:00 min/km i czułam się super. Takim tempem biegłam tylko dzięki koledze, który też postanowił potraktować ten półmaraton swobodnie i biegł razem ze mną hamując mnie na pierwszych kilometrach kiedy to nogi miały jeszcze siłę nieść, a wiadomo że trzeba było biec spokojnie, żeby się potem nie spalić. Gdybym biegła sama to na pewno nie utrzymałabym takiego tempa tylko wyrwała do przodu ile sił, a po 15 km pewnie bym padła.
Trasa biegu bardzo przyjemna, bez żadnych większych wzniesień, równo. Organizacja też ok tylko jedna rzecz mi się bardzo nie podobała. Na trasie nie było toi toi. A przy starcie zaledwie kilka. Jak na taki wielki bieg i taki ogrom ludzi to brak toalet był wręcz niedopuszczalny. Mężczyźni radzili sobie podlewając okoliczne drzewa, a kobiety, no cóż, jakoś to musiały przeżyć. Cieszyłam się, że biegnę półmaraton, bo na takim dystansie bez toalety jakoś się udało, ale maratonu to już pewnie bym nie przebiegła bez skorzystania z jakiegoś przybytku.
Medale piękne, ale niestety takie same dostali Ci którzy ukończyli półmaraton jak i maraton, a szkoda, bo mam medal maratoński pomimo tego, że przebiegłam połówkę. Trudno.
Wiosenne założenie, gdy zapisywałam się na bieg w Koszycach było takie, że przebiegnę maraton, jednak rozsądek nakazał przepisać się na półmaraton.
Czy żałuję, że nie przebiegłam maratonu? Raczej nie i nie mam też zamiaru wracać do Koszyc aby go przebiec, tak jak sobie obiecałam, że wrócę do Budapesztu. Jakoś mnie tam nie ciągnie, zadowolę się półmaratonem w Koszycach.


sobota, 24 września 2016

nieludzkie zmęczenie czyli co mnie pociąga w crossficie

Po weekendzie biegowym w Krynicy kiedy to szacowałam straty we własnych nogach analizując moje bolączki, te stare i nowe, w pewnym momencie stwierdziłam DOSYĆ
Nie samym bieganiem człowiek żyje, a jeśli tak to duży błąd. Trzeba ćwiczyć, wprawić w ruch całe ciało. Miałam już kilka, kilkanaście podejść do ćwiczenia w domu i jedno mogę stwierdzić, jak nie mam bata nad sobą to ćwiczyć nie będę. I nie dlatego, że nie chcę, ale za dużo jest rzeczy do zrobienia, załatwienia i jakoś tak ciągle czasu brakuje, a jak jest czas to i tak jest o wiele więcej ciekawszych rzeczy niż ćwiczenie.
I wtedy wpadła mi w oczy reklama w necie o dniach otwartych w klubie CrossFitowym. Zapisałam się i poszłam. Po pierwszych zajęciach byłam tak zmęczona, że miałam problemy z dotarciem do auta. Nie wspomnę już o tym, że trzy dni bolało mnie całe ciało. Miałam mega zakwasy. W czwartym dniu (gdy już mięśnie się zregenerowały) stwierdziłam, że chcę jeszcze, że to jest coś dla mnie i zapisałam się na kolejne zajęcia.
Tak oto zaczęła się moja przygoda z CrossFitem.


A co to jest ten CrossFit?
Wikipedia mówi, że jest to program treningu siłowego i kondycyjnego, który opiera się na wzroście dziesięciu najważniejszych zdolności siłowych uznanych przez specjalistów. Wykonanie ćwiczeń crossfit następuje w sposób intensywny, bez czasu na przerwę. W crossfit ćwiczy się jednocześnie podnoszenie ciężarów, sprawność atletyczną, odporność. Wyrabia odporność krążeniową oraz oddechową, siłę i wytrzymałość mięśni, rozciągliwość, szybkość, sprawność, psychomotorykę, równowagę i precyzję.
Efektem jest poprawa kondycji, siły, wydolności i szybkości czyli wszystkiego tego czego mi brakuje, a co potrzebuję przy bieganiu. Może dzięki tym ćwiczeniom zniweluję występowanie kontuzji w trakcie biegania. Na to liczę i w to wierzę.
Póki co jestem tymi ćwiczeniami zachwycona i to nic, że dzisiaj po ostatnich zajęciach bolą mnie ręce, bo trening w dużej mierze oparty był na podciąganiu na drążku i ćwiczeniach ze sztangą. Pobolą i przestaną.




środa, 14 września 2016

wariacki weekend w Krynicy

Festiwal Biegowy w Krynicy Zdroju przeszedł do historii. Było tam kilka, kilkanaście czy dziesiąt tysięcy (nawet nie wiem, tłumy były) biegaczy. Byłam i ja.
Moja grupa biegowa pojechała tam w  piątek, ja twierdząc, że to nadmiar szczęścia biegać przez trzy dni pojechałam wraz z koleżanką do nich w sobotę rano. I jak tylko dotarłyśmy to zaczęło się biegowe szaleństwo.
Najpierw gnałyśmy na Bieg Kobiet z pensjonatu jakieś 800 m, a następnie przez 600 m dystansu lansowałyśmy się w pięknych tiulowych spódniczkach (w końcu bieg kobiet to kieckę trzeba było założyć) i w wiankach mojej własnej, osobistej roboty z czego popadło i co aktualnie rosło na okolicznych łąkach. Następnie z prędkością dźwięku przebierałyśmy te strojowe udziwnienia w normalne, wygodne biegowe ciuchy i pognałyśmy wraz z kolegami z grupy, którzy nie musieli tracić czasu na przebieranki (wiadomo, Biegu Kobiet nie biegli) w biegu Życiowa Dziesiątka z Krynicy do Muszyny. Bieg ogólnie świetny, bo cały czas delikatnie z górki, ale nie wtedy, nie w tym czasie, nie o tej porze. Żar lał się z nieba. Biegliśmy w 30 stopniowym upale. Ludzie padali po drodze jak muchy. Zdecydowanie życiówki zrobić tam się raczej nie dało. Tzn mi się nie dało i mnie podobnym, bo kilku osobom z mojej grupy się jednak udało (nie wiem jakim cudem, muszą być z żelaza).
Bieg ten na 10 km był moim głównym biegiem w Krynicy w ten weekend, bo resztę biegów dłuższych niż kilometr po prostu odpuściłam z powodu umęczenia tym upałem. A przyznam, że ambicje miałam duże, czyli biegać co popadnie. W końcu miałam zakupiony karnet na całe dwa dni biegania.
Po Życiowej Dziesiątce pobiegliśmy do pensjonatu aby się przebrać (znowu!!!). Tym razem w różne wymyślne stroje, bo czekał nas Bieg Przebierańców, na który wpadliśmy na start oczywiście w ostatniej chwili i z wywieszonymi jęzorami. Potem był jeszcze bieg Sztafeta Deptaka (po 1.2 km) i moje sobotnie oficjalne bieganie na tym się zakończyło. Piszę oficjalne, bo nadal biegałam od "biegu" do "biegu" kibicując tym śmiałkom z naszej grupy, którzy postanowili wziąć w nich udział.
Zatem ubiegałam się tyle, że w niedzielę rano nie miałam siły zwlec się z łóżka, a trzeba było wcześnie wstać bo mieliśmy wystawione dwie sztafety maratońskie z naszej grupy i pomimo tego, że nie biegłam to pobiegłam na główny deptak im kibicować.
W niedzielę po południu wzięłam udział w Biegu Kibica, takie 600 m dla pożegnania weekendu biegowego w Krynicy, bardziej dla zabawy niż na poważnie.
Piszę o tym wszystkim dopiero dzisiaj, bo wróciłam do domu po tym weekendzie taka zdechnięta jakbym spędziła ten czas ciężko pracując w jakiejś kopalni i kilka dni minęło zanim wróciłam do rzeczywistości.
Ale atmosfera była niepowtarzalna i stwierdziłam, że za rok również tam pojadę, tylko tym razem bardziej przemyślę swoje starty, nie rzucając się na jakieś 600 metrowe biegi tylko coś większego w sobotę i niedzielę i tyle. Na razie nie wiem co to będzie, może półmaraton w niedzielę. Nie wiem. Czas pokaże. Najważniejsze w tej chwili dla mnie jest to, że przebiegałam ten weekend bez żadnych większych bóli kontuzjowych, a to oznacza, że idzie ku lepszemu.



wtorek, 30 sierpnia 2016

Od Koziego Wierchu do Krzyżnego, czyli niedzielne łażenie po Tatrach

Drugi dzień walczę z zakwasami na nogach. Ponoć drugi dzień najgorszy, teraz już ma być tylko lepiej. Pokonanie schodów to dla mnie aktualnie nie lada wyczyn, ale zaciskam zęby i jakoś się turlam. A skąd mi się to wzięło? Ano po ostatnim weekendzie się wzięło, a raczej niedzieli.
Zapowiadali piękną pogodę na weekend więc umówiłam się z koleżanką, że pojedziemy w Tatry. Omówiłyśmy trasę i wyszło nam jakieś 13 godzin marszu. Wpadłyśmy więc na genialny pomysł, żeby z domu ode mnie (okolice Krakowa) wyjechać o 3:00 w nocy. Im wcześniej tym lepiej, szczególnie, że w góry wybierała się cała chmara ludzi, więc wiedziałyśmy, że najpierw korki na Zakopiance, potem korki do kasy TPN, i korki na szlakach i w ogóle korki. Zaopatrzyłyśmy się w czołówki,bo wędrówkę naszą musiałyśmy  zacząć w ciemnościach, zanim wzejdzie słońce, ale że ruszałyśmy z parkingu na Palenicy Białczańskiej (to tam, gdzie się do Morskiego Oka idzie - info dla niezorientowanych w nazwach) gdzie godzina marszu była drogą asfaltową w stronę Morskiego Oka to nie bałyśmy się, że się zgubimy.


Jakież było nasze zdziwienie, gdy dojechałyśmy na parking na Palenicy a tam już z 1/3 parkingu zajęta. Okazało się (i bardzo dobrze), że na ten sam pomysł wczesnej wędrówki wpadło więcej osób. Przynajmniej nie musiałyśmy iść same w ciemnościach i było jakoś tak raźniej.
Zrobiłyśmy Orlą Perć od Koziego Wierchu do Krzyżnego, a potem nie chcąc wracać tą samą drogą do auta, czyli doliną Roztoki to poszłyśmy przez Rówień Waksmundzką, Gęsią Szyję i Rusinową Polanę. Wędrówka bardzo męcząca, szczególnie, że Orla Perć do zbyt bezpiecznych i łatwych szlaków nie należy i te łańcuchy potrafiły wykończyć, ale dla tych widoków warto było się wyeksploatować.


















sobota, 27 sierpnia 2016

takie tam moje żale biegowe

W necie właśnie pojawiła się informacja o zapisach na bieg "Tarnowska Dyszka", który odbędzie się w listopadzie. To już druga edycja tego biegu, w 2015 r. odbyła się pierwsza. To właśnie od tego biegu w tamtym roku zaczęło się pasmo moich kontuzji, które trwa do teraz. Najpierw przeciążenie łydki, potem achilles, następnie kolano, czworogłowy uda, pasmo biodrowo-piszczelowe, potem znowu łydka i znowu udo wrrrrr .... i tak to trwa do dzisiaj. Musiałam zrezygnować z maratonu w Krakowie na wiosnę, ostatnio wiedziona rozsądkiem ale z wielkim bólem serca przepisałam się z maratonu w Koszycach, który będzie na początku października na półmaraton (chociaż nie wiadomo czy dam rady go pobiec). Można powiedzieć, że nie biegam wcale, bo takie truchtanie po 4-5 km raz na jakiś czas z  prędkością 6.30 min/km to nie jest bieganie. Niewiarygodne jest to, że mogę spacerować, jeździć na rowerze, pływać, chodzić po górach i nic mnie nie boli, a jak tylko zacznę biec to od razu moje nogi wszczynają alarm bólowy. Po takim alarmie przestaję biegać na jakiś czas, startuję w zawodach biegowych lub idę na dłuższy czy mocniejszy trening biegowy i następuje powtórka z rozrywki, czyli bóle wracają i tak koło się zamyka. W ostatnią niedzielę wzięłam udział w Biegu na Zakrzówek w Krakowie. Bieg główny był na dystansie 10 km, ale był też bieg na 3 km i w tym właśnie biegu wzięłam udział. Tylko 3 km, malowniczą trasą w okolicy krakowskiego Zakrzówka. Biegłam lekko, spokojnie, bez szaleństwa, a pomimo to do mety dobiegłam z bólem. I znowu przerwa i masaże i prądy i tak naprawdę to nie wiem co mam dalej z tą nogą robić, bo roluję ją, rozciągam, ćwiczę z taśmami i nic to nie daje... a tu jesienny sezon biegowy się zbliża.


środa, 24 sierpnia 2016

Babia Góra o wschodzie

Prawie tydzień minął od nocnej wyprawy w Beskid Żywiecki na masyw górski Babia Góra. Tam, a dokładniej na szczycie Diablaka przywitaliśmy wschód słońca. Pogodę mieliśmy wymarzoną, bo było  bezchmurne niebo. Jedyne czego się nie spodziewałam, to przenikliwe zimno na szczycie. Wiedziałam, że ciepło nie będzie, dlatego zaopatrzyłam się w czapkę, rękawiczki, kurtkę itp. Jednak jak się okazało to było za mało. Wiał lodowaty, zimny wiatr i dlatego zapewne przemarzliśmy do szpiku kości. Jednak warto było. Widoki niesamowite.
Na szczycie (czego się nie spodziewałam i co mnie zaskoczyło) było bardzo dużo ludzi, którzy tak jak my czekali na słoneczko.

Poniżej kilka zdjęć, które jednak nie oddają rzeczywistego obrazu, bo to trzeba zobaczyć na żywo, to powolne, leniwe wynurzanie się słońca z czerwonej poświaty, te wyłaniające się góry z mroku, Tatry w oddali i mgły nad jeziorem Orawskim.