niedziela, 23 sierpnia 2015

trening w Puszczy Niepołomickiej

Lubię biegać sama, słuchawki na uszy z muzyką odpowiednią do nastroju i przed siebie. Goni mnie tysiące własnych myśli, ja uciekam. I biegnę. To mnie odpręża, pozwala rozwiązać tysiąc problemów, ułożyć setki spraw, zaplanować milion rzeczy, pomarzyć, powspominać. Czyli jestem ja i moje myśli.
Dzisiaj biegałam w grupie. Trochę się obawiałam, że będą mieli ze mnie ogon, który będzie ich spowalniał i pewnie tak było do czego się nie przyznają. Biegaliśmy w Puszczy Niepołomickiej. Jedno okrążenie to 6.5 km, potem chwila oddechu, jedni musieli się napoić, inni oddać nadmiar płynów (toi toi-e były pod ręką) i kolejne kółko. Miałam w planach zrobić dwa, i niech sobie dalej biegają, w końcu przygotowują się do maratonu we Wrocławiu, który już niebawem, ja nie.
Zrobiłam prawie trzy kółka. Prawie, bo ostatnie trochę skróciłam biegnąc pod koniec inną drogą.
Wyszło mi 17.5 km, reszta zrobiła 22 km, ale gdyby nie siła grupy, ich motywacja i zachęta to pewnie po drugim kółku powiedziałabym dość. Oczywiście gdybym biegała sama. Dlatego fajnie czasami jest pobiegać w grupie.
Puszcza Niepołomicka jest świetna do biegania. Las, ścieżki szutrowe, żadnego asfaltu, do tego po prostym, tylko delikatne wzniesienia. Cudownie.




sobota, 22 sierpnia 2015

o mojej psie słów kilka

Znajomy stracił psa, tak nagle, tak szybko. Był i już go nie ma.
Dało mi to do myślenia. Też mam psa, a raczej suczkę. Jest to jamniczka, czyli tzw. "pies z charakterem".
Najbardziej wredne stworzenie jakie znam i  do tego cholernie inteligentne.

Od samego prawie początku jej mieszkania w moim domu ustaliła pewną hierarchię ważności.
Panią jej jestem ja. Mnie wolno wszystko, ja mogę na nią wrzasnąć, skarcić, czy dać klapsa jak już nic nie pomaga, skuli uszy, zrobi oczy kota ze Shreka i tyle.
Moje dziecię jest do zabawy. Gania z nim po ogrodzie machając tymi swoimi uszami jak słonik Dumbo z bajki Disneya, ale jak jej coś się nie spodoba to warknie na niego. Zdarzyło się też, że go lekko chwyciła zębami, ale po kolejnej awanturze którą jej zrobiłam, że to dziecię jest moje, że nie wolno, to już uważa.
I mąż. I to jest ciekawe. Mój mąż uważał (gdy ją kupowaliśmy), że jamnik to nie pies (dziecię się uparło, że chce właśnie ją), tylko jakaś marna podobizna (teraz zmienił zdanie jak jamniczka jest już z nami kilka dobrych lat) i ona to chyba wyczuła, bo od początku nie zapałali do siebie sympatią. Gryzła jego buty, obgryzała jego pranie na suszarce itp. Warczy na niego, nie słucha go, pomimo tego, że rano przed pracą to on właśnie daje jej jedzenie, bo ja jestem zbyt zaspana, żeby to robić.
A ja?
Wkurzam się na nią gdy wracam z pracy, a ona nie pozwoli mi spokojnie wysiąść z auta, bo tak się cieszy jakby mnie rok nie widziała i skacze i macha czym może i jest wszędzie, a ja zazwyczaj obładowana zakupami po samą głowę usiłuję jej nie zadeptać wchodząc do domu. Ale nikt mnie tak nie wita jak wracam do domu jak ona.
Gdy czytam książkę w ogrodzie na huśtawce, zawsze przy mnie siedzi, zawsze i nieważne czy jestem tam 10 minut czy kilka godzin, czy słońce pali jak wściekłe czy jest porywisty wiatr, ona jest przy mnie zawsze.
Gdy jadę gdzieś autem to ona pierwsza siedzi w środku i trzeba ją wypraszać, bo nie zawsze i wszędzie mogę ją ze sobą zabrać. Tylko gdy jadę do pracy to nie próbuje się przemycić do środka, wie, tylko skąd? Że niby rano jadę? W góry też jeździmy rano i jest pierwsza w samochodzie, bo czasami gdy jedziemy w Beskidy to zabieramy ją ze sobą.
Jest śmieszna. Obszczekuje wszystkie ptaki, i te przelatujące nad ogrodem i te siedzące na drutach. Tak się wtedy uszczekuje jakby chciała przepędzić groźnego przestępce.
Cóż, każdy ma jakieś swoje słabostki. Ale tylko dzięki niej pewien dzięcioł nie wystukał sobie domku w elewacji. Codziennie rano gdy się pojawiał aby kończyć swoje dzieło tuż pod dachem, ona z dołu urządzała mu taki jazgot koncertowy, że po kilku dniach biedaczek nie dokończył swojej pracy, zwinął manatki i tyle go widzieliśmy. Pewnie jego psychika tego nie wytrzymała.
Zaakceptowała naszą kotę, która się pewnego dnia pojawiła u nas, chociaż jak na prawdziwego psa obronnego przystało to nie cierpi kotów. Gdy ma odpowiedni nastrój do zabawy to przegoni ją po ogrodzie, a że kota nie chcąc być przewrócona przez rozbawionego jamnika i wylizana w trakcie przewracania to ucieka. Ale jak tylko pojawi się jakiś obcy kot na horyzoncie to go przegoni na cztery świata strony broniąc naszej koty.


I tak sobie myślę, że nie wyobrażam sobie jak mogłoby jej nie być.


niedziela, 16 sierpnia 2015

tłumy ludzi, osy, upał i lodowata woda, czyli odpoczynek nad Bałtykiem

Kilka dni temu, może tygodni przez internet przewaliły się zdjęcia zatłoczonych plaży nad naszym polskim morzem. Parawan na parawanie, parasol na parasolu, ludź prawie, że na ludziu.  Gdy zobaczyłam te fotki to ogarnęło mnie przerażenie, bo sama wybierałam się nad te nasze lodowate wody.
Przyjechaliśmy do Stegny. Wieś to niewielka, położona na Żuławach Wiślanych. Ma ze dwa rondka, kościółek, parę ulic i sklepik na sklepiku. Ładna miejscowość chociaż bardzo zatłoczona. Miedzy morzem, a częścią zabudowaną rozciąga się Park Krajobrazowy " Mierzeja Wiślana". Świetne miejsce do biegania, bo tereny leśne pocięte są szachownicą ścieżek idealnych do spacerowania, biegania lub rowerowania.
Miałam to szczęście, że pojechaliśmy kilka dni po reszcie naszej grupy, która już zdążyła się tam zaklimatyzować i opatrzeć co i jak.
Na moje pytanie jak wygląda plaża w Stegnie, kolega od razu powiedział - Nie idźcie tam. Tam człowiek nie ma gdzie stopy postawić, stąpa się leżącym ludziom po włosach, dzieciakom to chyba trzeba gps-y zamontować i śledzić na ekranie, bo wystarczy się obrócić i już się nikogo nie widzi.
Słuchałam tego jak opowieści z horroru. Ponoć w ciągu kilku minut pogubili się wszyscy z mojej grupy, i duzi, i mali. Szukali się z komórkami przy uszach i zgodnie stwierdzili, że więcej tam nie wrócą.
No tak, w końcu taki upał i cudowne słoneczko nie zdarza się za często nad Bałtykiem, więc kto mógł to zwinął manatki i przytarabanił się nad morze.
Na szczęście moja grupa znalazła piękną dziką plażę, kawałek dalej, bo w Kątach Rybackich. Szeroka plaża, mało ludzi, spokój, cisza, krasnale (a było ich z nami całkiem sporo) mogły się pluskać do woli, bo widziało się ich cały czas i nie było obawy, że zaginą gdzieś w morzu ludzi.
Oczywiście nie dawało mi to spokoju, że jak to, kilka kilometrów dalej są pustki na plaży, a tu w Stegnie plaża taka oblegana.
Musiałam to zobaczyć. I zobaczyłam. I wiem dlaczego tak jest.
Główna plaża w Stegnie to oprócz piasku i wody, błękitnego nieba i słońca (co wydawało mi się wystarczające)  zawiera jeszcze restaurację, bary, dmuchańce i zjeżdżalnie dla dzieci, centrum przejażdżek na bananie, motorówce i innych sprzętach. Do tego jest  wydzielona powierzchnia do kąpania z dumnym ratownikiem na brzegu.
I o to tu chodzi. Ludzie nie chcą odpocząć na plaży, poopalać się, pokąpać w mroźnym morzu (a według mnie takie właśnie było pomimo upałów, chociaż mi mówiono, że przesadzam),  pospacerować. Oni łakną atrakcji. Takich sztucznych, stworzonych przez ludzi atrakcji, które równie dobrze można zorganizować na dużym placu, niekoniecznie nad samym morzem.
Ja chyba jestem jakaś dziwna, bo mi wystarczało towarzystwo mojej grupy, piasek, woda. Miałam miejsce by zbudować zamek z piasku, by pobiegać na granicy wody wzdłuż plaży, pograć w piłkę czy poleżeć na dowolnie wybranym boku nie obawiając się, że jak mi się zaśnie to zostanę zdeptana lub zasypana piaskiem przez tłumy przemieszczających się po plaży ludzi. Był spokój i cisza.
I gdyby nie te miliony os latających gdzie popadnie i polujących na ludzi to byłoby super. Nie wiem skąd ich tyle, ale wystarczyło wyjąć z opakowania coś słodkiego to od razu zlatywały się ze wszystkich stron.
Dlatego jedząc lody lub ciastka na zewnątrz musiałam to robić w ruchu, nie zatrzymując się ani na chwilę, żeby mnie nie dopadły latające paskudy (tak, łaziłam w kółko, skakałam, machałam wolną  łapką, ot taki dziwak z lodem ciastkiem w łapce). Gdyby tylko latały koło nosa i brzęczały to można by było zdzierżyć ich towarzystwo, ale one jeszcze przy okazji wbijały swoje żądła w właścicieli słodkości. Mój mąż i jeden z naszych skrzatów, taki mały,  zostali przez nie naznaczeni. Nie chciałam podzielić ich losu, bo kiedyś byłam uczulona na żądła os i puchłam jak ciasto drożdżowe. Nie wiem jak jest teraz, bo z dobre 10 lat mnie nic nie użądliło i niech tak zostanie. Może mi już przeszło i nie pęcznieję od ukłucia, ale nie chciałam tego sprawdzać.
A tak sobie myślę, że sprawiedliwość jakaś jest, bo nad jeziorami mają komary, my na południu Polski mamy kleszcze, a nad morzem mają do towarzystwa nachalne osy.

plaża w Kątach Rybackich

Kąty Rybackie

plaża w Kątach Rybackich

 ścieżka w Parku Narodowym Mierzeja Wiślana - Stegna

Stegna

Latarnia w Krynicy Morskiej


Zamek Krzyżacki w Malborku

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

poranna kontrola

Poniedziałek, wcześnie rano, kiedy to koguty nawet jeszcze nie pieją, jadę do pracy. Nagle zastój mnie spotyka na mojej lokalnej drodze zaledwie kilka kilometrów od domu.
Policja i sprawdzanie trzeźwości. No i ok,
Podchodzi Pan Policjant do mojego auta, podstawia pod okno (zdążyłam już odsunąć szybę) dziwną plastikową pałkę.
-Proszę dmuchnąć - mówi
Dmuchnęłam więc. Zapaliło się pomarańczowe światełko. Błąd.
- Jeszcze raz proszę - mówi
Dmuchnęłam więc drugi raz i znowu pomarańczowe światełko.
- Mocniej proszę - zaczyna się niecierpliwić policjant.
Nabrałam więc powietrza w płuca i z siłą wodospadu fruuuu, dmuchnęłam tak mocno, że pewnie Panu Policjantowi zawiało po oczach.
Pomarańczowe światełko i błąd. No nie wierzę.
- Jeszcze raz proszę tylko dłużej - mówi już nieco zirytowany Pan Policjant.
O kochany, pomyślałam, mocno i długo to ja chyba nie dam rady, bo moje płuca też mają określoną pojemność, ale spróbowałam.
Dmuchnęłam więc ile tchu (miało być mocno) i długo jak mogłam i już mi oczy wyłaziły od wysiłku ale prę do przodu, żeby mieć z głowy już tą kontrolę, bo po pierwsze do pracy ja muszę, a po drugie to za mną już ustawiło się kilka aut czekających na swoją kolejkę.
Błąd!!!
I tekst Pana Policjanta
- Jeszcze raz dłużej, tylko czy musi Pani tak mocno dmuchać?
I w tym momencie łapki mi opadły...........
...........................................................
PS
W końcu po kilku próbach zobaczyłam zielone światełko


niedziela, 2 sierpnia 2015

Bieg Szlak Trafi

Nigdy więcej, oj nigdy więcej
Jakiś czas temu zapisałam się na bieg w Parchatce nieopodal Kazimierza Dolnego o nazwie "Szlak trafi".
Przyznam, że właśnie przez ową nazwę zwróciłam uwagę na ten bieg, do tego tylko 7 km do przebycia w pięknej okolicy, bo w Kazimierzowskim Parku Narodowym. Bieg - jak go reklamowali organizatorzy odbywał się po wąwozach lessowych.
Stwierdziłam, że jest to coś dla mnie, bo gdy dostałam od życia po łapach (a raczej po nogach- kontuzja) to od tej pory staram się biegać rozsądnie i nie rzucam się jak pies na kości na biegi, które wykraczają ponad moje możliwości. Biegam rekreacyjnie, dla przyjemności.
Zatem bieg ten był jakby dla mnie zorganizowany, bo słowo "wąwóz" kojarzył mi się z czymś na dole, więc dużych przewyższeń się nie spodziewałam (teraz wiem, jak bardzo nieprofesjonalnie się zachowałam nie sprawdzając profilu trasy, a może to lepiej bo pewnie bym odpuściła i nie miała takich wspomnień) a poza tym przy okazji planowałam również spędzić weekend w Kazimierzu Dolnym , w którym ostatnio byłam bardzo dawno temu.
Rano musieliśmy bardzo wcześnie wyjechać (tak, dzięcię moje i mąż kanapowiec postanowili mi potowarzyszyć), bo pomimo że do Parchatki było tylko ok. 300 km to przez fatalne połączenie drogowe (albo drogi w rozbudowie, albo lokalne) nawigacja podawała 4.5h jazdy. Oczywiście stwierdziłam, że pewnie podaje z dużym zapasem i wyjechaliśmy trochę później i przez to moje niedowierzanie ledwo zdążyłam na bieg.
O 9:50 zjawiliśmy się w okolicach parkingu w Parchatce, bo na sam parking to nam się już nie udało wjechać, tyle było aut, a bieg zaczynał się o 10:10.
Wyprułam więc z auta zostawiając rodzinkę i biegłam z dobre 500 metrów do biura zawodów modląc się w duchu aby jeszcze było czynne. Było. Odebrałam szybko pakiet, zaagrafkowałam numer startowy do koszulki, chipa na kopytko i pobiegłam do kolejnego namiotu, gdzie mieścił się depozyt, z moimi gadżetami (rodzinki nadal nie było, pewnie szukali gdzieś miejsca dla auta). Potem szybciutko na start, a tam zdążyłam jeszcze zamienić parę zdań z lokalnymi biegaczami gdzie dowiedziałam się, że są dwa porządne podbiegi.
Pffiii, pomyślałam, ludność nizinna to pewnie inaczej rozumie stwierdzenie "dwa porządne podbiegi" niż ja mająca prawie "za płotem" Beskid Makowski, bo jak okiem sięgnąć żadnych górek w okolicy startu/mety nie widziałam, tylko lasy i lasy.
Oj jak bardzo się myliłam.

Start. Pierwsze 500 metrów drogą wozową (czyli dwie koleiny i środkiem trawa). Trzeba było bardzo uważać gdzie stawiało się stopy, bo można było skręcić nogę.
Ale to jeszcze nic, wbiegliśmy w las i się zaczęło stromo w górę, bardzo, bardzo stromo. Pierwszy podbieg mnie wykończył, szczególnie, że nie licząc gnania co tchu do biura zawodów nie zdążyłam zrobić żadnej rozgrzewki po 4.5 godziny siedzenia w aucie. Łydki paliły mnie żywym ogniem pomimo owleczenia je w opaski kompresyjne.
Potem gdy już wyskrobałam się na górę to było już tylko gorzej, bo albo biegło się drogą wozową, albo w trawach po kolana, albo po wielkich wertepach ostro w dół (miałam wtedy wrażenie, że ten zbieg jest jak zjeżdżalnia grawitacyjna, ostro w dół wąskim wąwozem i zakręt za zakrętem). Gdy w końcu znalazłam się na dole to wylądowałam w wąwozie pełnym błota. Nie były to jedna czy dwie błotne kałuże ale cała droga była jednym wielkim bajorem błotnym, do tego dodam, że była to droga z wertepami, uskokami, dołami. Nie dało się biec bo nogi się rozjeżdżały w tym błotku w różne strony, ba, nawet z pokonaniem tego błotnego odcinka marszem miałam spory problem.
Gdy już wydostałam się z błota (uwalona, jak świnia, po kolana) to czekał na mnie długi podbieg. Jeszcze dłuższy i bardziej stromy od pierwszego. No tak, jak się zbiegało i zbiegało do błotnej depresji to trzeba było potem wyleź nad poziom morza.
Na szczęście na końcu podbiegu czekał na mnie punkt z wodą. Napoiłam się, pogadałam chwilę z wolontariuszkami narzekając na te ich góry i pobiegłam dalej zanurzając się tym razem w wysokich trawach, bo trasa prowadziła przez łąkę. Niestety to nie była młoda trawka tylko takie nieścinane od jesieni ostre, stare, kujące badyle.
Potem jeszcze jeden bardzo ostry zbieg i meta.

Już dawno nie byłam taka szczęśliwa jak w tym momencie kiedy zobaczyłam metę. Nawet na końcu przyspieszyłam wydobywając resztki energii aby mieć ten bieg już za sobą. Na mecie dostałam dwa medale.
Jeden oficjalny biegowy, natomiast drugim był kazimierzowski kogucik z piernika na tasiemce.
Kogucika już niestety nie ma, bo włożyłam go w samochodzie do bocznej kieszeni w drzwiach i coś (wciśnięte tam razem z nim) uszkodziło mu dziobek, a wiadomo, że kogucik bez dziobka to już nie jest to samo, więc zeżarłam piernikowy medal.
Podsumowując mogę powiedzieć, że żaden bieg mnie tak nie sponiewierał jak bieg "Szlak trafi" ale za to trasa wiodła przez prześliczne tereny. Momentami wąwozy te podobne były do znanego wszystkim Wąwozu Królowej Jadwigi w Sandomierzu, więc pięknie. Kiedyś się tam jeszcze wybiorę, ale nie na bieg, a na pieszą, całodniową wycieczkę, bo warto tam wrócić.
Po biegu i krótkim odpoczynku nastąpił czas na relaks i zwiedzanie Kazimierza Dolnego i okolicy.

ruiny zamku Kazimierza Wielkiego w Kazimierzu Dolnym

 widok z Baszty na Wisłę i część Kazimierza Dolnego

 widok z Baszty na Kazimierz Dolny

 widok z Góry Trzech Krzyży na Kazimierz Dolny

Góra Trzech Krzyży

Rynek w Kazimierzu Dolnym

 Nałęczów - Stare Łazienki

Nałęczów - Park Zdrojowy 

 Nałęczów

Nałęczów - Stare Łazienki w Parku Zdrojowym