sobota, 30 grudnia 2017

Rowerem z Oświęcimia do Krakowa

Jako, że do wczoraj mieliśmy wiosnę tej zimy, bo termometry pokazywały koło 10 stopni na plusie (dzisiaj już przyszła zima, jest lekki mrozik i śnieg) i trzeba było spalić świąteczne obżarstwo wybrałyśmy się zaraz po świętach z koleżanką na wycieczkę rowerową, taką całodniową.
Przejechałyśmy Wiślaną Trasą Rowerową z Oświęcimia do Krakowa czyli około 90 km. Nie, to nie był spontan, to była bardzo dokładnie przemyślana decyzja z uwzględnieniem prognozy pogody i wcześniejszym zakupieniem biletów na pociąg. Tak, na pociąg, bo z Krakowa do Oświęcimia pojechałyśmy pociągiem z naszymi rowerami.Na miejscu byłyśmy koło 11:00 i zaczęłyśmy pedałowanie wzdłuż Wisły w stronę Krakowa. Pogoda iście wiosenna, więc zimno nie było tylko niestety wiatr wiejący w oczy (w górach był Halny) dał nam popalić,  bardzo nas męczył i spowalniał. A na czasie bardzo nam zależało, bo niestety między Skawiną a Tyńcem nie ma jeszcze zrobionej trasy rowerowej po wale wiślanym i tam trzeba jechać po trawie, więc chciałyśmy zaliczyć ten odcinek jeszcze przed zmierzchem, więc przed 16:00. Ledwo nam się to udało, bo gdy dotarłyśmy do Skawiny to już się robiło szarawo. Do tego tam gdzie spodziewałyśmy się trawy na wale niestety były koleiny błotne wyrobione przez motory, na których szalały jakieś młodziki uwalone w błocie po sam nos, więc przeprawa przez ten odcinek to była walka z błotem, zapychającym koła, przerzutki i hamulce w naszych rowerowych mustangach.

Straciłyśmy tam dużo czasu i umęczyło nas to tak bardzo, że zrezygnowałyśmy z przejechania całego Krakowa wzdłuż Wisły i naszą wycieczkę zakończyłyśmy w okolicach Wawelu. Moje endomondo pokazało 88 km więc i tak źle nie było. Przez kolejne dni po wycieczce byłam  zmęczona jak po maratonie. Wszystko mnie bolało, włącznie z żebrami, brzuchem, rękami i nogami. Dzisiaj już jest ok, tylko mnie lekkie przeziębienie dopadło i nie wiem czy to wina jazdy na rowerze w "zimie" czy może młody (który też walczy z przeziębieniem) mnie zaraził. Do jutra musi mi przejść, bo to przecież Sylwester, więc w południe tradycyjnie już biorę udział w Krakowskim Biegu Sylwestrowym, gdzie głównym założeniem jest bieg w przebraniu i dobra zabawa, a nie czas, prędkość i życiówki.

Kraków

sobota, 23 grudnia 2017

Mój trzeci opłatek biegowy w Puszczy Niepołomickiej

Chwila wytchnienia, chwila odpoczynku ... i urlop.
Czyli to ten czas kiedy mogę spokojnie poświęcić dla siebie trochę czasu bez codziennej gonitwy i opowiedzieć tutaj troszkę o ostatnich wydarzeniach biegowych w moim zabieganym świecie.
Tak mi się wydawało kiedy wczoraj zaczęłam pisać ten post. Niestety ilość rzeczy do zrobienia na już mnie powaliła i nagle zrobiło się dzisiaj. Jako, że wczoraj odgruzowałam trochę dom przed świętami, przyodziałam choinkę w światełka, bombki i te wszystkie świąteczne gadżety, a Wigilia jest dopiero jutro to mam dzisiaj taki dodatkowy dzień na wszelkie sprawy zostawiane zawsze "na potem".
W ostatnią niedzielę już szósty raz odbył się trening opłatkowy dla wszystkich biegaczy z Krakowa i okolic. Dla mnie to był już trzeci raz. Musiałam poprzestawiać bardzo dużo planów, abym w ogóle mogła tam być, a być chciałam bardzo, bo dla mnie to ważne spotkanie, kiedy nie rywalizujemy ze sobą w biegu, a jednoczymy się, razem biegniemy, składamy sobie życzenia, robimy wspólne fotki, rozmawiamy i ogólnie atmosfera jest niesamowita i taka magiczna, świąteczna.
Do Puszczy Niepołomickiej na to spotkanie pojechaliśmy w czwórkę. Do czarnego Stawu, gdzie było tradycyjne łamanie się opłatkiem i życzenia przebiegliśmy 6,5 km, natomiast z powrotem pobiegliśmy sobie trochę na około, bo dobrze nam się biegało i w rezultacie wyszło nam 14 km. Ot, taki niedzielny trening po puszczy, po leśnych ścieżkach i drogach, więc raj dla mięśni i w dodatku po płaskim, równym terenie. Na parkingu tradycyjnie już czekały na biegaczy słodkości (ciasta, ciastka, ciastunie) gorąca herbata i izotoniki. Świetnie spędzony czas, bo aktywnie i spotkanie z biegającymi znajomymi, z którymi spotykam się zazwyczaj na zawodach biegowych - bezcenne.


wtorek, 5 grudnia 2017

Bieg Mikołajów w Krakowie

Od paru lat w kilku miastach w Polsce organizowany jest charytatywny Bieg Mikołajów. Co roku z żalem patrzyłam na cudne medale, jakie organizatorzy przygotowali dla uczestników owych biegów. Bo co jak co ale medale były genialne, pomysłowe, piękne, dopracowane i to rok w rok. Patrzyłam z żalem, bo biegi te były daleko ode mnie i jakoś nie po drodze mi było, żeby wziąć w nich udział. Aż do teraz...
W tym roku pierwszy raz, (ogólnie już piąty) w sobotę 2 grudnia zorganizowano Bieg Mikołajów również w Krakowie. Oczywiście zapisałam się na niego jak tylko pojawiły się zapisy. Limit uczestników w Grodzie Kraka to 750 biegaczy. W ostatniej chwili (kilka dni przed) imprezę przeniesiono z Błoni do Parku Lotników przy AWF-ie (Akademii Wychowania Fizycznego) i do końca nie wiadomo było, którędy pobiegnie trasa. Jakoś  mój umysł nie potrafił ogarnąć, gdzie w małym  Parku da się wytyczyć trasę na 10 km, więc na start szłam pełna obaw, którędy ja będę sobie tuptać. Ostatecznie zrobiono 3 okrążenia spiralne i pełne zakrętów z kilkoma podbiegami. Jeśli do tego dodać zamarznięte kałuże i prószący drobny śnieg prosto w twarz to bieg ten na kręcenie życiówki raczej się słabo nadawał. Na szczęście większość biegaczy potraktowała te zawody jako dobrą zabawę w szczytnym celu i mało kto miał pretensje o zawirowania z trasą. Piszę "mało kto", bo jakieś zrzędliwe jednostki znajdą się zawsze i wszędzie.


Ja z góry się nastawiłam, na lajtowe biegnie w przebraniu Mikołajki, z jednym założeniem: byleby powyżej godziny nie wyszło te 10 km. Trasę częściowo przebiegłam, częściowo przejechałam jak na łyżwach, ale bez łyżew, bo ślisko było jak fiks, pilnując żeby nie stracić zębów na zakrętach i w towarzystwie męczącej kolki, która jak mnie dopadła koło drugiego kilometra to tak trzymała do ósmego. Ważne jest jednak dla mnie to, że po pierwsze ukończyłam bieg, po drugie nie szłam ani metra, tylko cały czas biegłam nawet na tych stromych, aczkolwiek krótkich podbiegach, po trzecie dostałam piękny medal na mecie, a po czwarte i to chyba najważniejsze swoim bieganiem pomogłam potrzebującym, bo za każdy przebiegnięty kilometr leciała złotówka na cel charytatywny. I to nic, że nie było pełnej dychy, bo brakowało około 500 m (i to nie tylko mnie, żeby była jasność, innym też zegarki pokazały podobnie), to atmosfera i tak była niesamowita i ten widok ... zapierający dech w piersiach, gdy rzeka biegaczy w czapkach Mikołajów tudzież całych przebraniach przeplatana zaprzęgami biegaczy reniferów płynęła po Parku.
Był to świetnie spędzony czas na biegowo w fajnym towarzystwie znajomych biegaczy.