niedziela, 7 maja 2017

chorobowa majówka

Majówka w tym roku wypadła w poniedziałek i środę. Wtorek w mojej pracy również był dniem wolnym za jakieś tam święto wypadające w sobotę. Wymyśliłam sobie zatem, że jeśli wezmę w czwartek i piątek urlop to będę miała cały tydzień wolnego. Plan był taki, że młody pójdzie do szkoły w czwartek i piątek a ja będę leżeć sobie cały dzień, odpoczywać, czytać książki, oglądać zaległe filmy i seriale. Ja odpocznę, a moja zepsuta noga będzie miała świetną regenerację. Same plusy.
Niestety nigdy nie jest tak jak sobie człowiek wymyśli. We wtorek dopadło mnie lekkie przeziębienie, takie z cyklu kapanie z nosa i pobolewanie gardła. Szczerze mówiąc olałam to totalnie, bo kto by się przejmował takimi pierdołami. W środę było coraz gorzej, a w ten mój niby wyczekany wyplanowany dwudniowy urlop to już w ogóle była chorobowa masakra. Poszło to dziadostwo na zatoki, więc łeb mi pękał, słabość ogarnęła, gardło zepsuło się do końca, a z nosa lało się tak, że w pewnym momencie bałam się, że się mogę odwodnić. Do tego się okazało, że młody również ma wolne w szkole i te dwa dni spędzi w domu. Szlag trafił moje plany, bo nie dość że czułam się jakby mnie coś zeżarło i wypluło, tak samo oczywiście wyglądałam to jeszcze musiałam robić za mamę na pełnym etacie czyli śniadanka, obiady, czy wrzasnąć kiedy młody dawał w kość, co nie było prostą sprawą, bo ja ledwo mówiłam, a o krzyczeniu to już mowy nie było.
Pogoda też nie wpasowała się w moje urlopowe plany, bo albo lało, albo właśnie miało lać, albo deszcz właśnie ustał. Ot, taki pogodowy miks ze słońcem i deszczem na przemian. Jedno mi się tylko udało. Wyspałam się porządnie. Trochę się tylko boję jak uda mi się jutro zwlec z łóżka o 5:00 do pracy, gdy przez tydzień wstawałam koło 9:00. Może być ciężko, szczególnie że choróbsko nadal mnie trochę trzyma i jakaś taka skapciała jestem.


wtorek, 2 maja 2017

o rowerze, psach i dziurach

Mija 9-ty tydzień bólu. Tak, noga ta złamana, jak bolała tak boli. Nie boli tylko chwilę po przebudzeniu i gdy jeżdżę na rowerze. Niesamowite, prawda? No nic, tak jest, trudno, nic nie zrobię, pozostaje mi tylko czekać. Kiedyś się zrośnie ... musi. Póki co jeżdżę na rowerze, bo jak pisałam wyżej, jest to chwila wytchnienia od ciągłego bólu, a poza tym mogę wtedy spokojnie pomyśleć, odprężyć się. To czas dla mnie. Jeżdżę sobie zatem gdy pozwala na to pogoda i czas. Pomykam na rowerku po bliższej i dalszej okolicy i obserwuję sobie wszystko wokół. I jak na początku skupiałam się na domkach, ogrodach, bo niektóre aranżacje warte były podpatrzenia, to teraz skupiam się na przydomowych zwierzętach. Przede wszystkim psach. Na początku ta psia obserwacja podyktowana była własnym bezpieczeństwem. Byłam w pełnej gotowości, żeby przycisnąć mocniej pedała jakby mi jakiś "Kajtek" wyskoczył z zamiarem wszczepienia się zębami w nogawkę. Teraz nabywszy już jakiego takiego doświadczenia psich zachowań wiem, że w 90% takie ujadacze nie wybiegają poza swoją posesję. Wypatruję jednak nadal wszystkich szczekaczy i przyłapałam się na tym, że analizuję ich warunki bytowe. I powiem Wam, że w niby tak cywilizowanym świecie jak nasz bardzo dużo takich psiaków jest jeszcze na krótkich łańcuchach uwiązanych przy budach. Najbardziej mnie boli, gdy posesja ogrodzona, bramy na piloty, kamery pomontowane, fury za pierdylion złotych stoją majestatycznie na podjeździe, a z boku ogrodu maleńka buda i na 2-3 metrowym łańcuchu pogodzony ze swoim losem piesek. Serce się kraje. Wszędzie można wprowadzić lepsze rozwiązania niż 2-metrowe łańcuchy, nawet tam gdzie nie ma ogrodzenia. Można taki łańcuch powiesić na linie uwieszonej pomiędzy budynkami, żeby taka psia bida miała trochę ruchu i możliwości w przemieszczaniu się, a nie czekała bezradnie przy tej swojej budzinie na jakieś zainteresowanie pana, który ma ją w wielkim poważaniu. A ta psina czeka, czeka i mimo wszystko kocha tego swojego oprawcę. Wrrr. To są te momenty kiedy włącza mi się ta moja wredna i złośliwa JA i mam olbrzymią ochotę uwiązać zamiast takiego psa jego właściciela na kilka dni na takim 2-metrowym łańcuchu przy budzie, a niech sobie posiedzi. I wracam do domu taka podminowana i wita mnie ta moja kupa futra, która nie wie jaka jest szczęśliwa, bo robi co chce z moim ogrodem, a raczej już z jej ogrodem, bo przekopała mi ogródek według własnego jakiegoś tam wyobrażenia i cieszy się bardzo jak mnie widzi, bo może pokazać mi swoje nowe arcydzieło, które wykopała na samym środku staranie wypielęgnowanego niegdyś trawnika - dziurę, wielką, głęboką dziurę. I gdy patrzę w ten uradowany, szczęśliwy pysk to już nawet nie mam siły się na nią gniewać i tylko widzę oczami wyobraźni męża, który mimo wszystko się jeszcze nie poddaje i zapewne za chwilę przybiegnie z grabkami, żeby zasypać to psie arcydzieło, a moja psa będzie grzecznie siedzieć z boku i czekać aż skończy i sobie pójdzie, aby od nowa zacząć swoje wykopaliska..... i tak już od miesiąca. Jedno zagrzebuje, drugie odkopuje i tak sobie myślę, że w sumie to powinnam się cieszyć, że to w jednym miejscu jest ta "walka o dominację", a poza tym moja psa jest szczęśliwa i to chyba najważniejsze.