poniedziałek, 31 marca 2014

pokusa na krokusa czyli najazd na Dolinę Chochołowską

Weekend ... niedziela... piękna pogoda szumnie zapowiadana z każdej strony.
Co zatem robić w tak piękny dzień?
Pomysł wyszedł w sumie od kilku osób. KROKUSY!


A jak krokusy to Dolina Chochołowska w Tatrach.
Wszystko zaplanowane, dogadane, dopięte na ostatni guzik.
Szkoda, że na ten sam pomysł wpadło kilka ...kilkanaście? tysięcy innych osób. Nie wiem ile, ale takich tłumów w Tatrach jeszcze nie widziałam, a widziałam już w swoim życiu dużo.
Umówiliśmy się na miejscu, bo przecie nie będziemy jechać na kilka samochodów sznureczkiem za sobą, bo Zakopiankę każdy zna. I dobrze zrobiliśmy, bo zawartość pierwszego samochodu spośród nas, który dotarł na miejsce doniosła od razu pozostałym (jeszcze w drodze) co tam się dzieje na miejscu, a więc przy wlocie do dolinki i wyszukała dla pozostałych aut trochę łąki.
Tak, łąki, bo parkingi były zapełnione, okoliczne rowy i pastwiska również.
Ale my niezrażeni, w doskonałych humorach, po zaparkowaniu jakiś kilometr od kas Parku Narodowego wyruszyliśmy w stronę dolinki.
Pierwszy przystanek, taki dłuższy bo 30 minutowy musieliśmy zrobić jakieś kilkaset metrów od kas. Nie, to nie dzieci, których z nami było trochę wywinęły numer w stylu: jeść, pić, sikać. O nie. To ludzki ogonek do kasy nas zatrzymał.
Odstaliśmy zatem swoje, zirytowani już przy szlabanie, bo się okazało, że Panowie Parkingowi postanowili trochę dudków zarobić więcej (a co nie, jak turysta się pcha z każdej strony) i wpuszczali samochody za szlaban i kasy, robiąc z wielkiej polany na początku Doliny Chochołowskiej czyli na Siwej Polanie wielki parking samochodowy.
Ciekawe, co na to nowy dyrektor TPN. Och, jak sobie przypomnę to mi się od razu ciśnienie podnosi.
Ale nic. Bilety kupiliśmy i podeptaliśmy w procesji za tłumami do Schroniska.
Na szczęście nie było większych zatorów ludzkich po drodze, rzeka ludzi równo płynęła przez dolinę.
Wszystkie niedogodności zrekompensowały nam cudowne widoki fioletowych od krokusów polan wokół i zaśnieżone szczyty w oddali.
Poniżej kilka zdjęć, trochę dużo, ale nie mogłam się zdecydować.









niedziela, 23 marca 2014

XI Półmaraton Marzanny - ZALICZONY

Dobiegłam do mety. Moje pierwsze 21 km w życiu. Ha i to z czasem lepszym niż zakładałam.
A to wszystko dzięki pogodzie i fioletowym balonikom.


Boszeee jak ja się bałam brać udział w tym półmaratonie. Spać w nocy nie mogłam takiego miałam stresa.
Założyłam sobie, że ustawię się za fioletowym balonikiem i będę się tego balonika trzymać choćby nie wiem co, dopóki mnie kryzys nie dopadnie.
Fioletowe baloniki mieli  dwaj Panowie Pacemakerzy, którzy prowadzili grupę na 02:09.
 (2:09:00 (fioletowy) - Ryszard Machlowski, Roman Piątek)
Półmaraton ten chciałam przebiec w czasie nie większym niż 2.5 godziny. 2 godziny na bieg i pół godziny na kryzys gdzieś po 10 km.
Na start wpadłam w  ostatniej chwili, bo 20 minut przed biegiem, mój pęcherz upomniał się o chwilę uwagi. Ustawiłam się więc w kolejce do toi toi-ów, ale po 5 minutach stwierdziłam, że nie zdążę, bo kolejka była długaśna. Pobiegłam więc do budynku gdzie znajdowało się centrum dowodzenia (wydawanie pakietów startowych, depozyt) oddalone jakieś 400 m od startu. Okazało się, że tam też była kolejka tylko już krótsza. Czekając w kolejce do wc trochę się porozciągałyśmy z innymi dziewczynami, bo potem sprintem na start, gdzie wpadłam jak już pierwsze osoby zaczęły biec.
Szybko znalazłam fioletowe baloniki (na szczęście były pod koniec) i trzymałam się tych baloników do 10 km, a potem zostawiłam ich w tyle bo dostałam zastrzyk energii (nie wiem skąd) i przyspieszyłam trochę. Z jednej strony był to bardzo duży komfort psychiczny, wiedząc że gdzieś  tam z tyłu biegną na 02:09, a z drugiej strony było mi strasznie żal opuszczać pana pacemakera Krakowiaka (pan w przebraniu), który przez całą drogę opowiadał o mijanych kościołach, pomnikach, mostach itp. Niesamowity człowiek z niesamowitą wiedzą. Wszyscy Ci z przodu, niech żałują, bo jest czego. Aż wstyd się przyznać, że znając Kraków jak własną kieszeń o historii połowy mijanych zabytków nawet nie miałam pojęcia.



Pogoda była idealna, bo przy starcie świeciło słońce, potem niebo się zachmurzyło, ale nadal było bardzo ciepło (18 stopni), przy mecie trochę pokropiło, ale niewiele. Pogoda więc stworzona do biegania.
Koło 10 km opuściłam więc fioletowe baloniki i biegłam trochę szybciej. Żartowaliśmy z innymi biegaczami, że gonimy pomarańczowe baloniki (pomarańczowy balonik mieli pacemakerzy, którzy biegli na 01:59). Niestety nawet ich widać nie było. Stwierdziliśmy więc, że na pewno pękły i zostały gdzieś za nami, bo przecież tak zasuwamy. Oczywiście to były żarty, bo 10 min między pacemakerami to prawie 2 km.
Koło 14 km zaczęło mnie boleć lewe kolano, ale jak próbowałam iść to było jeszcze gorzej, więc biegłam cały czas pilnując się co by podświadomie nie przejść w chód, bo to będzie już koniec.
Kryzys dopadł mnie w okolicach 16 km i stwierdzam z pełną świadomością, że winni mojego kryzysu są organizatorzy, którzy tak wyznaczyli trasę, że na koniec trzeba było zrobić 2 okrążenia wokół Błoń. Więc jak już wybiegłam na te Błonia to się załamałam. Pomyślałam sobie, że ja za żadne skarby nie obiegnę tych Błoń dwa razy, no nie da się i już. I wtedy mijał mnie biegacz robiąc już drugie okrążenie i chyba zobaczył tą rezygnację w moich oczach bo zaczął mnie dopingować. Pomyślałam sobie: facet masz tak blisko do mety, a martwisz się o innych. I to było to czego mi było trzeba. Zawzięłam się i biegłam. Przy 18 km napoili mnie izotonikiem i nie wiem na ile pomógł on mojemu ciału, za to mojej psychice pomógł na pewno, bo po jego wypiciu od razu poczułam się o wiele lepiej. Gdy zobaczyłam metę, jakieś 500 metrów przed nią dostałam speeda (jak zawsze) i zaczęłam wyprzedzać innych, ale jak już przekroczyłam metę to tak opadłam z sił, że nie mogłam dowlec się paru metrów po medal.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie dopadła po biegu Pana Krakowiaka (pacemaker - fioletowy balonik) i osobiście mu nie podziękowała za tak rewelacyjne prowadzenie grupy i opowiadanie po drodze o zabytkach.
Półmaraton przebiegłam z czasem 2godz i 8 minut i coś tam sekund, ale na dzień dzisiejszy wiem na pewno, że maratonu bym nie przebiegła, chociaż wszystko przede mną.
Spotkałam kilka dziewczyn, które tak jak ja brały pierwszy raz udział w półmaratonie i na mecie wszystkie zgodnie oświadczyły, że to było rewelacyjne przeżycie i za rok też to powtórzą. Czyli tak jak ja.

Dostaliśmy w pakiecie startowym śliczne koszulki techniczne, tylko ja niestety wybrałam sobie za dużą. Ufundowała je firma Decathlon i przecież wiem, że w Decathlonie rozmiar S to standardowe M, powinnam była wziąć XS. Nie wiem co mnie ogłupiło. Trudno.




poniedziałek, 17 marca 2014

przeproszenie z bieżnią

Po wyjazdowo - imprezowym weekendzie od wczoraj wieczorem zbieram się do kupy i jakoś zebrać się nie mogę.
O weekendzie powiem tylko, że zdecydowanie za mało snu i za dużo kalorii.

Wczoraj wieczorem przeprosiłam się z moją znienawidzoną bieżnią.

Tak, od kiedy pseudo zima zamieniła się w wiosnę, porzuciłam z radością to ustrojstwo, bo ostatnio czułam się się na niej jak chomik w  kołowrotku, a gdy tylko odpływałam myślami (i podświadomie zmniejszałam tempo) to zaraz chciała mnie zwinąć na taśmę i kilka razy ledwo uszłam z życiem.
Ale wczoraj wieczorem widząc ten armagedon za oknem pogodziłam się z nią i przebiegłam 14 km. I było nawet ok. Przyłożyłam się do rozgrzewki i do rozciągania po biegu i nic mnie dzisiaj nie boli.
Plusem biegania po bieżni w domowym zaciszu jest to, że nikt się nie gapi, nie komentuje, nie śmieje z biegania.
O czym mówię (piszę)?

Mieszkam w ciemnogrodzie. Tak, inaczej tej miejscowości nazwać nie można, jak tylko CIEMNOGRÓD, gdzie panuje zacofanie i średniowiecze. Dziwne w tym wszystkim jest to, że od dużego miasta to rzut beretem, gdzie dużo mieszczuchów buduje domy.
Ale niestety tutaj nadal biegacz, a już biegająca kobieta, która przed niczym nie ucieka to sensacja dnia. A jeszcze znajoma kobieta to już temat do plotek. Jestem więc dla większości mieszkających tu ludzi zjawiskiem paranormalnym i jak dawniej mi to nie przeszkadzało tak ostatnio, gdy już jakiś dziadek siejący coś na polu, zaprzestał swojej pracy i z rozdziawioną buzią gapił się jak biegnę,  a spotkana kobieta na spacerze z dzieckiem w wózku,  puściła wózek (dobrze, że z górki nie było) i odwróciła się o 180 stopni co by popatrzeć na biegnącego kosmitę to już mnie to zirytowało.

Oczywiście biegać na zewnątrz będę nadal, aż w końcu wszyscy się do tego przyzwyczają. Jak przyzwyczaili się do spacerujących matek z dziećmi, jeżdżących na rowerach, chodzących z psami to do biegaczy też się przyzwyczają.

środa, 12 marca 2014

cudze chwalicie...

Jakiś czas temu w internecie pojawił się rewelacyjny kilkuminutowy filmik "Poland is beautiful" pokazujący najpiękniejsze zakątki części Polski z lotu ptaka. Stworzony został przez pewną rzeszowską firmę reklamową przy użyciu zdalnie sterowanego helikoptera.






Może jest trochę za bardzo wyidealizowany, ale chyba o to chodzi, aby pokazać nasz kraj od jak najpiękniejszej strony. Mnie zachwycił.

Polecam każdemu.

niedziela, 9 marca 2014

w poszukiwaniu wiosny ... Tyniec

Tym razem będzie o Tyńcu.
To dawna podkrakowska wieś, która w 1973r. została przyłączona do Krakowa.

Co w niej ciekawego?
Po pierwsze piękny Klasztor na skale nad Wisłą, czyli Opactwo Benedyktynów z XI w.
Po drugie, Wisła wijąca się wśród wystających gdzie nie gdzie skał.
Po trzecie Bursztynowy Szlak Greenways biegnący od Wawelu do klasztoru w Tyńcu mający 12.5km, więc tam i z powrotem to 25km (zostawiam go sobie na wycieczkę rowerową za tydzień).
A po czwarte Wały Wiślane biegnące od Tyńca w stronę Skawiny.
Idealne miejsce na spacer, bieganie, czy rower. Nie są te wały tak wyrównane i posypane żwirkiem, czy wylane asfaltem jak te w stronę Wawelu, ale i tak tworzą świetną ścieżkę spacerową.
Podążając tymi wałami, można zboczyć i wspiąć się zielonym szlakiem w lewo na górę zwaną Grodziskiem 280m n.p.m.
My łącznie z tą górką i spacerem w stronę Skawiny i z powrotem zrobiliśmy 9.5km.

A przy Klasztorze Benedyktynów znalazłam wiosnę. Krokusy.





A na górze Grodzisko zapąkowanego jeszcze Zawilca. Ale już prawie, prawie.


A na Wałach Wiślanych Podbiał. Według mnie to pierwsza oznaka wiosny.


Poniżej kilka zdjęć z Wału Wiślanego od Tyńca w stronę Skawiny.






sobota, 8 marca 2014

kobiecość, a bieganie

Dzisiaj Dzień Kobiet, więc napiszę przede wszystkim dla kobiet, o kobietach, a raczej o naszej kobiecości. Tej męczącej comiesięcznej kobiecości, która dopada nas, zawsze gdy nie chcemy. To, że nas dopada to jeszcze nic, ot przyzwyczaiłyśmy się, ale do związanych z tym skutków ubocznych chyba nigdy się nie przyzwyczaimy.
Bo najpierw, tydzień przed atakiem kobiecości, jesteśmy tak wkurzone, tak niecierpliwe, tak wredne, że powinno się nas kobiety wtedy izolować od społeczeństwa. Potem dopada nas kobiecość i większość z nas zwija się z bólu brzucha, niektóre z nas boli głowa, krzyże itp. I jeszcze jakby pobolało godzinkę, no może dwie to ok, to jest do przeżycia, ale niektóre z nas bóle te męczą kilka dni. Oprócz bólu jeszcze ta okropna słabość organizmu, która pojawia się zazwyczaj dzień przed atakiem kobiecości. Jesteśmy tak skapciałe, tak zmęczone, jakbyśmy miały przynajmniej 100 lat na liczniku i ciężkie życie za sobą. Oczywiście piszę o tych 90% kobiet, bo pozostałe 10% to szczęściary, które owych skutków ubocznych nie mają.

A teraz co to ma do biegania?
Ano ma. Bo odkąd biegam, wszystkie te skutki uboczne comiesięcznej kobiecości spadły do minimum, prawie zniknęły. Kiedyś gdy o tym gdzieś czytałam, nie wierzyłam. A jednak to prawda.
To niesamowite, ale tydzień przed, wcale nie jestem rozdrażniona, a dawniej miałam tak, że sama ze sobą nie mogłam wytrzymać, nie mówiąc już o najbliższym otoczeniu. Do tego gdy już nastąpi atak comiesięcznej kobiecości to nic mnie nie boli, nic a nic. Owszem, dzień przed atakiem jestem skapciała, ale nie tak jak dawniej, kiedy wyjście po schodach na piętro graniczyło z cudem, bo nie miałam na to siły.

DLATEGO KOBIETY RUSZAJCIE SIĘ, BIEGAJCIE, JEŹDZIJCIE NA ROWERACH, ROLKACH, ĆWICZCIE NA SIŁOWNIACH,  CHODŹCIE NA FITNESS, PŁYWAJCIE. 


ŻYJCIE AKTYWNIE!


czwartek, 6 marca 2014

nic dwa razy się nie zdarza ... czyżby?

Nie wyjeżdżam na wakacje dwa razy w to samo miejsce, nie zwiedzam dwa razy tych samych obiektów, nie oglądam dwa razy tych samych filmów, nie czytam dwa razy tych samych książek , bo życie jest za krótkie na powtórki.
Takie mam zasady. Hm, a przynajmniej miałam do przedwczoraj.

Kiedyś czytałam świetną książkę Agnieszki Tomaszewskiej "Invocato".
 I ostatnio jak o niej pomyślałam, to pamiętałam tylko, że była rewelacyjna. Owszem, co nieco z akcji pamiętałam, ale niewiele. Postanowiłam więc zerknąć, tak, tylko zerknąć co by sobie odświeżyć pamięć. I jak zerknęłam to pożarłam ją w całości do ostatniej strony. I nagle z wieczoru zrobiło się prawie rano i poszło takie zombi do pracy po 2 godz. snu.
To był jeden z tych gorszych dni w moim życiu, kiedy każdy w pracy coś chce, a ja pragnęłam tylko zaszyć się gdzieś w kąciku i spać.
Ale wiecie co? Jak dzisiaj na to patrzę to stwierdzam, że warto było przemęczyć ten dzień. Książka jak była rewelacyjna tak jest i jeszcze jedno wiem na pewno. Kiedyś znowu ją przeczytam. Tylko tym razem będzie to piątek wieczór, co by było kiedy odespać.

A o czym jest książka?
Nie, nie będę pisać recenzji. Jestem na to zbyt leniwa.
Pozwolę sobie wkopiować tutaj opis książki z Empiku.

ZOBACZ CO CIĘ CZEKA PO TAMTEJ STRONIE Jeśli myślałeś kiedyś o założeniu sobie stryczka, strzeleniu w skroń bądź zanurzeniu się w gorącej kąpieli z brzytwą – zastanów się jeszcze... bo Oni mogą nie zdążyć. Jeśli jednak twoja desperacja zwycięży i wypchniesz krzesło spod nóg, nie zdziw się, jeśli przywitają cię strzały i wstęgi żarzących się liter Inwokacji. Wtedy możesz zacząć się bać, bo oto przybyli ci od Samobójców, a im jest wszystko jedno, czy przeżyjesz. Istnieje bowiem pozazmysłowa rzeczywistość, dzika i nieustannie głodna, a ty, Samobójco, jesteś w tym świecie astralnym mięsem. Tu nie ma bohaterów – są kule kontra kły i pazury. Tu liczy się spryt, siła i doświadczenie. Nikt nie pochyli czoła nad twoim marnym losem, nikt nie uroni łzy, bo jesteś jednym z tysięcy. Więc skoro stryczek zacisnął się wystarczająco mocno i trafiłeś już do Miasta Samobójców, pamiętaj o dwóch rzeczach. Pierwsza – nie traktuj lekko żadnej modlitwy, bo ma wielką moc sprawczą. Druga – śmierć dotyka również nieśmiertelnych.

poniedziałek, 3 marca 2014

jak to dziecię manipulator zorganizował wycieczkę i pomógł w naprawieniu kolana

Kiedy pisałam wczoraj o 8:00, że muszę wyciągnąć rodzinkę gdzieś na wycieczkę, było 10 stopni ciepła i piękne niebieskie niebo. Nawet nie wiem kiedy się zachmurzyło i temperatura spadła do 3 stopni na plusie.
Gdybym tylko wtedy wiedziała, że dziecię moje tak sobie weźmie do serca tą wycieczkę, to pewnie nic bym wcześniej nie mówiła. Bo jak się tak nagle ochłodziło to już chciałam zrezygnować z wycieczki, gdy się dowiedziałam, że dziecię moje obdzwoniło dziadków i zorganizowało wszystkich na porę poobiadową, przy okazji opowiadając jak to mamusię boli kolano. Ja mówiąc o rodzince, miałam na myśli siebie, męża i dziecko. Dziecię me mówiąc o rodzince miało na myśli też i jednych i drugich dziadków.
Byłam bardzo zdziwiona, bo wiedziałam, że każdy miał na dzisiaj jakieś plany. I się dowiedziałam, jak to mój mały manipulator dzwonił do babć (dziadkowie nie są tacy miętcy) i płaczliwym głosem mówił, że już nie chcą z nim spędzić czasu. I nagle wszyscy czas znaleźli.
Tak więc koło południa zwalili się dziadkowie (czyli babcie z dziadkami) z toną maści wszelakich na moje kolano. Wzięłam kilka obiecując, że jak nie przejdzie to sobie obłożę to kolano liśćmi kapusty. Co ma kapusta do kolana, nie wiem, nie chcę wiedzieć, babcia najmądrzejsza jest bo doświadczenie życiowe ma, a nie jakieś tam internety i internety (słowa babci).
Kolano dzisiaj już nie boli, trochę mrowi jeszcze, ale bólem bym tego nie nazwała. Ufff, obyło się bez kapusty.

Ale wracając do wycieczki.

Zwiedziliśmy zamek w Nowym Wiśniczu.

Polecam każdemu z okolic Krakowa na popołudniowy wypad. Pani przewodnik bardzo ciekawie opowiadała oprowadzając nas przez godzinę po zamku.
Zamek otoczony jest kamiennymi fotyfikacjami z pięcioma bastionami na narożach, podwyższonymi nasypami ziemnymi. Na każdym bastionie stała wieżyczka obserwacyjna, a między bastionami, na niższych kondygnacjach, znajdowały się kazamaty oraz pomieszczenia dla służby i wojska.
Najstarsza część zamku została wzniesiona w XIV w. przez Kmitów.
Na przestrzeni dziejów obiekt był własnością wielu znamienitych rodów, by w końcu trafić na własność do Lubomirskich.
Aktualnie zamek jest własnością gminy Nowy Wiśnicz. Jak długo jeszcze nie wiadomo, gdyż podobno Lubomirscy upominają się o niego w sądzie - od 14 lat. (dziadek przepytywał o to biedną Panią Przewodnik).





http://www.zamekwisnicz.pl/

niedziela, 2 marca 2014

zepsute kolano

Tym razem zepsuło mi się kolano. Ale od początku.
Wczoraj przebiegłam 19km i 200m. Chciałam sprawdzić czy jest sens w ogóle wybierać się na ten Półmaraton Marzanny, bo ja nigdy nie przebiegłam 21km za jednym zamachem.
Spróbowałam więc. Tylko 19 km bo więcej się po prostu nie dało. Miałam już tak dość, że aż mi się płakać chciało.
Po biegu bolało mnie wszystko. Nogi, plecy, ręce, szyja. Stwierdziłam, tak ma być, przejdzie.
I rzeczywiście wszystko przeszło oprócz kolana i to lewego. Przebierałam tymi nogami na zmianę, więc dlaczego jedno boli, drugie nie. Hm, pozostanie to dla mnie tajemnicą.
Ale czuję się jak stary Maluch (no wiecie, takie autko z dawnych czasów Fiat 126p). Gdzie jak dało mu się wycisk rozpędzając się do 70km/h to zaraz coś się sypało.
Ja się sypię.
Może ja jestem za stara na bieganie. Ech.
Będę musiała pomęczyć Wujka Google odnośnie tego kolana. Co to tam boli, czemu boli, co zrobić by nie bolało i jak to naprawić... byle szybko.
Wieczorem się tym zajmę, bo na polu (krakowskie "pole", reszty świata "zewnątrz") jest wiosna. Do tego niedziela, więc czas dla rodziny. Muszę ich gdzieś wyciągnąć.