czwartek, 21 kwietnia 2016

plan planem, a rzeczywistość i tak robi co chce

Podstawą działania jest plan. W planowaniu to ja akurat jestem bardzo dobra, tylko potem gorzej z wykonaniem.
Gdy już zima poszła sobie na dobre, przytargałam do podręcznej garderoby lżejsze ciuchy (tak, u mnie ubrania migrują z dalszych do bliższych szaf w zależności od pory roku, coby mieć pod ręką co potrzebuję). Po dokładnym przeanalizowaniu, przymierzeniu, oglądnięciu tych ubrań które będę nosić na wiosnę stwierdziłam, że albo większość z nich skurczyła się przez zimę, albo to ja się trochę rozrosłam (tak wzrokowo stwierdziłam, bo trzymam się zasady, że waga - Twój wróg i omijam jak diabeł święconą wodę).
Gdy już pogodziłam się ze smutną rzeczywistością, że to we mnie tkwi problem, nie ubraniach zrobiłam taki oto właśnie plan.

Poniedziałek - rower lub basen, ewentualnie ćwiczenia zorganizowane "Zdrowy Kręgosłup" gdy niedziela będzie bardziej aktywna fizycznie,
wtorek - bieganie, 
środa - tabata (tak, muszą to być ćwiczenia zorganizowane, bo za dobrze siebie znam i wiem że sama ćwiczyć nie będę, bo zawsze będzie coś ważniejszego),
czwartek - bieganie,
piątek - lekkie bieganie na boisku z moim dziecięciem, który to po małych szkolnych sukcesach w bieganiu zapisał się na kilka biegów wiosennych i trzeba z nim poćwiczyć truchtanie,
sobota - dłuższe wybieganie (tak 15-20km) lub jakieś zawody biegowe,
niedziela, że rodzinna to już rodzina decyduje czy będą to góry, rower, spacer itp.

Plan genialny, nieprawdaż?
Udało mi się go zrealizować przez pierwszy tydzień i ... poległam.
Co się stało?
Ano nic wielkiego, tylko przeziębienie mnie dopadło. Tak nagle, tak nieprzewidywalnie mnie sieknęło i już.
Zaczęło się od kichania skończyło na bólu gardła, głowy, katarze i ogólnym osłabieniu. Jakiś paskudny wirus się przyplątał w poniedziałek i tak mnie męczy. Dzisiaj mamy już czwartek i niby jest lepiej ale do stanu idealnego jeszcze daleko. Zatem poniedziałkowy plan poszedł się paść, wtorkowy również, środowy też i koniec, dzisiaj nie odpuszczę. Szczególnie, że w każdy czwartek biegam ze swoją grupą biegową, więc chociaż na trochę, chociaż te kilka kilometrów przetruchtam ... jakoś.


wtorek, 19 kwietnia 2016

Bieg Pamięci w Krakowie

Wiosna. Sezon zawodów biegowych w pełni. Wszędzie pełno biegów. Staram się wybierać biegi w sobotę, bo wtedy każdy z mojej rodzinki zajęty jest swoimi sprawami i mam czas dla siebie, a niedziela u mnie jest rodzinna. Owszem, czasami się zdarza jakiś niedzielny bieg, w którym koniecznie muszę wziąć udział i wtedy albo ze mną jadą i nudzą się okrutnie, bo ich to nie bawi, albo jadę sama i niedziela rodzinna robi się nierodzinna.
Bardzo się zatem ucieszyłam gdy dowiedziałam się, że Bieg Pamięci w Krakowie, będzie w sobotę. Dwa lata temu w nim biegłam i byłam zachwycona atmosferą i trasą, która prowadziła uliczkami Starego Miasta, tylko wtedy było bardzo zimno, a w tym roku pogoda była cudowna, słoneczna, prawie letnia. I wydawać by się mogło, że to idealny bieg na pobicie swoich rekordów na dystansie 5 km (bo tyle miał ten bieg) jednak biegło mi się fatalnie. Zaczęłam za szybko, głupia myśląc, że dam rady utrzymać tempo poniżej 5 minut/km. Najpierw więc dopadła mnie kolka - morderca koło 2 km, która zmusiła mnie do zwolnienia, by przy trzecim kilometrze smażące słońce tak dało mi się we znaki, że nagle zrobiło mi się słabo i czarno przed oczami i to tak, że musiałam się zatrzymać na chwilę. Wiedząc już, że nie ma szans na pobicie swojego rekordu na 5 km zwolniłam do 5:30 minut/km i jakoś doczołgałam się do mety.
Mogę spokojnie powiedzieć, że bieg ten mnie porządnie sponiewierał. Dużą rolę odegrała tu pogoda. Było za duszno, za słonecznie, za gorąco. Chociaż jak to piszę to mi się pląta po głowie powiedzenie, że złej baletnicy to i rąbek spódnicy przeszkadza. Pewnie coś w tym jest, ale jak patrzę na zdjęcia z mety to wyglądam na nich jak kupka nieszczęścia i faktycznie tak się czułam. Twierdzę jednak, że takie przeżycia biegowe są bardzo potrzebne. Bieg ten pokazał mi jaka jestem słaba i ile jeszcze muszę popracować nad kondycją. Najważniejsze, że kopytka nie bolały w trakcie biegu, ani po nim. Nic, ani dwugłowy, czworogłowy, ani łydki, ani kolana, nic a nic. A to już, jak na mnie jest mały sukces.


piątek, 8 kwietnia 2016

Perła Paprocan czyli bieganie wokół jeziora

Wiosenna Perła Paprocan zdobyta. Mega wielki medal wisi już pomiędzy innymi. Teraz czeka na uzupełnienie dziury, w kształcie jeziora Paprocany wewnątrz medalu. Uzupełni go medal z jesiennej Perły Paprocan. Ciekawy pomysł na skomponowanie cyklu biegów wiosenno- jesiennych wokół jeziora.
W niedzielę, bo wtedy to brałam udział w tym nietypowym biegu, była cudowna wiosenno-letnia pogoda. Jakieś  20 stopni na plusie. Pojechaliśmy wcześnie rano, bo jezioro Paprocany jest w Tychach, a to ode mnie jakieś 100km. Start był o 10:00, wcześniej trzeba było odebrać pakiety startowe, zostawić rzeczy w depozycie, porobić fotki i nacieszyć oczy pięknym jeziorem i super zagospodarowanym terenem wokół niego. Miałam przebiec  4 okrążenia  wokół jeziora (czyli 28km), niestety nie biegało mi się za dobrze, (co dziwne) i skończyłam na  3 okrążeniach czyli półmaratonie.
Bieg ten jest pod tym względem rewelacyjny, że można przebiec ile się chce, czyli od 1 okrążenia wokół jeziora, czyli 7 km  do maratonu (6 okrążeń). Jeśli się przebiegło 3 i więcej okrążeń to dostawało się medal na mecie. Ja swój mam i jesienny też planuję zdobyć do kompletu.
A jezioro? Stwierdziliśmy wszyscy (była nas grupa osób), że koniecznie musimy wziąć rodziny, rowery, rolki, grilla i przyjechać tu w lecie. Wspaniale zainwestowany teren wokół jeziora, ścieżki rowerowo - spacerowe, place zabaw, ławeczki, plaża piaszczysta. Raj dla dzieci i nie tylko.