wtorek, 18 kwietnia 2017

wróciła zima

Pogoda oszalała. W Święta Wielkanocne (czyli wczoraj i przedwczoraj) był istny kalejdoskop pogodowy. Raz świeciło słońce, a za chwilę wiał olbrzymi wiatr, padał deszcz, grad i znowu słońce. Do tego temperatury wcale nie rozpieszczały, bo średnio było od 5 do 10 stopni. Dzisiaj, dzień po świętach wzięłam sobie jeszcze dzień urlopu w pracy, bo po pierwsze młody ma wolne od szkoły, a po drugie miałam na dzisiaj wiele planów porządkowych. Ogarnięcie ogrodu i takie tam różne domowe i przydomowe porządki, które wypada robić chociaż dwa razy w roku, a z którymi nie zdążyłam przed świętami. Zapowiadali pogorszenie pogody i olbrzymie ulewy, co mnie troszkę martwiło, bo grzebać w trakcie deszczu w ogrodzie nie miałam zamiaru, ale że prognozy zazwyczaj się nie sprawdzają to miałam nadzieję, że i tym razem się nie sprawdzą. Niestety już wieczorem lunęło. Tak, to nie był zwyczajny wiosenny deszczyk tylko olbrzymia ulewa, taka przy której uwielbiam spać, bo takie walenie deszczu o dach, rynny, parapety bardzo mnie uspokaja i usypia. Dzisiaj rano otworzyłam oczy i nie słyszałam deszczu, nic nie dudniło, nawet delikatnego stukotu nie było słychać. Taaaaa, zaśmiałam się w duchu z jeszcze na pół zamkniętymi oczami, miało ponoć padać cały dzień, znowu im się prognozy nie sprawdziły. Oczywiście zwlekając się z łóżka już planowałam, gdzie w ogrodzie trzeba wygrabić pozostałe po jesieni liście, gdzie powyrywać chwasty, gdzie przyciąć iglaki i takie tam ogrodnicze myśli plątały mi się po głowie dopóki nie odsłoniłam rolet i nie wyjrzałam na zewnątrz. Normalnie mnie zatkało. Było biało, wszędzie biało, a do tego sypał gęsty śnieg. Teraz już wiem, czemu nie obudził mnie rano dudniący deszcz. Teraz mamy prawie południe, a śnieg jak sypał tak nadal sypie. Moje plany ogrodowe poszły się paść, ale może to i lepiej. Posiedzę, poczytam książkę, dam odpocząć tej mojej złamanej nodze, nie będę jej nadwyrężać, a prace w ogrodzie, nie zając, nie uciekną.


poniedziałek, 10 kwietnia 2017

o złamaniu zmęczeniowym

Dzisiaj będzie o tym co spotkało mnie 5 tygodni temu. Drugi raz w moim życiu po 2.5 roku moja kość strzałkowa ponownie się złamała. Strasznie ciężko mi było się zabrać do napisania tego postu, bo myśleć o tym nie mogę, a co dopiero pisać. Ale wiem, że to ważne dla mnie, bo gdy przytrafiło mi się to kolejny raz szukałam w starych postach jakiegoś dokładniejszego opisu odnośnie tamtego złamania. Odczucia, opisu bólu, miejsca złamania, kroki postępowania ... czegokolwiek i niestety nigdzie nie znalazłam dokładnego opisu, dlatego teraz napiszę wszystko jak na spowiedzi i mam nadzieję, że mi się to już nigdy w życiu nie przytrafi i nie będę za jakiś czas szukała tego postu, żeby sobie przypomnieć co to się dokładnie działo przy takim złamaniu.
Moją opowieść zacznę od tego, że ta kość nie miała prawa się złamać. Nie było żadnego przeciążenia, żadnego bólu. Jakiekolwiek kontuzje większe czy mniejsze, czyli ból kolana, problem z czworogłowym, ból golenia, pasmo biodrowo-piszczelowe dotyczyło drugiej nogi, czyli lewej. Prawa noga, czyli ta, która doznała kiedyś (i teraz) złamania zmęczeniowego kości strzałkowej hulała bez problemu i bez jakichkolwiek bóli. Bardzo na siebie uważałam. Gdy łapała mnie jakaś kontuzja od razu przestawałam biegać, skupiałam się na ćwiczeniach, rolowaniu, rozciąganiu. Wsłuchiwałam się we własny organizm. Pewnie dlatego te dwa lata były takie marne pod względem biegowym.
Na początku stycznia zaczęłam przygotowywać się do maratonu, który planowałam przebiec w Krakowie 30 kwietnia. Biegałam więcej, częściej ale uważnie i rozsądnie.
Złamanie nastąpiło 6 marca w poniedziałek po wykonaniu 2 minut ćwiczenia o nazwie "plank". Tak, tak, nogę złamała mi zwykła deska, którą z koleżankami z pracy robiłyśmy od kilku tygodni raz dziennie zwiększając długość ćwiczenia.
Ale wcześniej ...
W piątek 3 marca przeszłam po lesie z moją psą 6 km.
W sobotę 4 marca pojechaliśmy z grupą znajomych do Puszczy Niepołomickiej gdzie po miękkim podłożu (bo leśnych ścieżkach, duktach i drogach żwirowych) przebiegliśmy 20 km.
W niedzielę 5 marca pojechaliśmy z rodzinką w Tatry gdzie przeszliśmy do Morskiego Oka i Schroniska w Starej Roztoce około 20 km.
I w poniedziałek kość strzałkowa się złamała.
Muszę dodać, że przez te dni nie było żadnego bólu, żadnego sygnału, że coś się tam może dziać. Owszem, czułam ogólne zmęczenie nóg, ale nic mnie nie bolało.
Gdy wstałam z podłogi po zrobieniu planka poczułam ból z zewnętrznej strony nogi, nad kostką. Od razu sobie przypomniałam, że znam ten ból. Tak samo bolało gdy 2.5 roku temu doszło do złamania. Było to takie pieczenie i lekkie swędzenie, tam gdzieś w środku nogi. Nie był to ból mięśniowy. To tak jakby polewać spirytusem otwartą ranę. Od razu zaczęłam odciążać nogę. Zrobiłam też serię zabiegów fizykoterapeutycznych (laser, krioterapia, elektroterapia). Staram się chodzić o kuli, ale jednak delikatnie naciskam na tą nogę przy stawaniu. Nie dam rady całkiem jej odciążyć, bo muszę jakoś funkcjonować. Badania wykazały "złamanie zmęczeniowe". Dwóch niezależnych lekarzy, u których byłam zaleciło mi jazdę na rowerze i pływanie. Z pływaniem u mnie słabo, niby utrzymam się na wodzie, żabką popływam ale nie przepadam za wodą, dlatego postawiłam na rower i staram się dużo jeździć. Ponoć wtedy jest lepsze krążenie i to ma pomagać przy naprawie tej nogi.
Jest mi ciężko. Wszystkie moje plany i marzenia biegowe w jednej chwili zostały pogrzebane. Psychicznie bardzo to przeżyłam. Teraz już jest lepiej, bo jakoś oswoiłam się z tą sytuacją i pogodziłam, chociaż nie ukrywam, że czasami mam gorsze dni. Fizycznie też nie jest różowo, bo niestety ta noga prawie cały czas mnie boli i po takim całym dniu bólu mam już wszystkiego dosyć. Ostatnio zdarza się więcej chwil bez bólu, szczególnie gdy jeżdżę na rowerze, wtedy nie boli wcale. Kość się zrasta, ale niestety bardzo powoli, więc o standardowych 6 tygodniach zrostu kości nie ma tu mowy. Lekarz nie potrafi powiedzieć ile to potrwa. Na razie idzie to bardzo mozolnie i ortopeda przepowiadał coś ostatnio o 12 tygodniach, ale też głowy sobie obciąć nie da, że po tym czasie będę mogła już biegać. Na razie wprowadziłam do jadłospisu dużo wapnia, białka. Objadam się też witaminą D3+K i czekam. Kiedyś się zrośnie, musi. Tylko co dalej. Nie wiem, nie mam siły na razie o tym myśleć, to dla mnie za dużo. Jedno wiem. Ona nie miała prawa się złamać i wcześniej czy później będę musiała znaleźć przyczynę.


poniedziałek, 3 kwietnia 2017

rowerowe krokusowanie

Przyszła wiosna. Zrobiło się ciepło, słonecznie i cała przyroda ruszyła z kopyta. Już od jakiegoś czasu mieliśmy chrapkę na górską wycieczkę tam gdzie łąki fioletowe od krokusów. Nagły zryw przyrody i nienaturalnie słoneczny i ciepły weekend zmotywowały nas do odwiedzenia najpiękniejszej doliny krokusowej w Polsce, a mianowicie Doliny Chochołowskiej. Wiem, wiem, wszyscy przestrzegali, że w tej dolince tłumy jak na jarmarku bożonarodzeniowym, że ludzie idą jak w procesji jeden przy drugim. Jednak ja, że niechodząca, a dolina Chochołowska to jedyna dolina w Tatrach Polskich gdzie można na rowerze to za bardzo wyjścia nie miałam.
Zebraliśmy chętną grupę znajomych i w cztery auta z kilkoma rowerami na dachu (bo nie wszyscy chcieli na rowerach, woleli nogami), bladym świtem pojechaliśmy na Zakopane. Przed samą dolinką stanęliśmy w małym korku, bo przypchało się przy wjeździe na parking. Mnie oczywiście jak to mam w zwyczaju po wypiciu hektolitrów moczopędnej kawy, którą raczyłam się całą drogą, żeby się jakoś dobudzić zachciało się tej kawy nagle pozbyć z organizmu, więc chcąc nie chcąc wypadłam na jednej zdrowej nodze, drugą chorą lekko za sobą pociągając z auta i pognałam (albo raczej pokuśtykałam) w poszukiwaniu przybytku zwanego Toi Toi'em. Gdy już go wypatrzyłam w oddali i przy okazji ten sznureczek przebierającymi nogami ludzi do niego, to skręciłam w najbliższy lasek wiedząc, że mój pęcherz nie wytrzyma takiej próby czasu. Po nawodnieniu okolicznych krzaczków nie chcąc się wracać na parking w poszukiwaniu auta, stanęłam grzecznie w kolejce do kasy informując ludzi ustawiających się za mną, że nas tu będzie więcej tylko się wygrzebują z aut. W rezultacie prawie doszłam do kas, gdy zjawiła się reszta, więc oprócz mnie nikt z naszej grupki nie stał w kolejce.
Doliną szło bardzo dużo ludzi, jednak nam to wcale nie przeszkadzało, bo przecież polany pełne krokusów były po dwóch stronach, nikt ich nie deptał, nikt na te łąki nie wchodził, a jeśli ktoś nawet się odważył to od razu był upominany przez pilnujących strażników tatrzańskich i innych ludzi.
Widoki piękne, fioletowe połacie i w oddali ośnieżone szczyty. Pogoda śliczna, fajna, zgrana grupa, super spędzony czas i wspaniałe wspomnienia.
Polecam Dolinę Chochołowską w czasie kwitnienia krokusów. To magiczne miejsce i te tłumy ludzi wcale nie przeszkadzają, naprawdę.