wtorek, 30 czerwca 2015

O biegu z przygodami czyli jak to niepołomicki żubr wyprowadził biegaczy w pole

Opowiem Wam o biegu z przygodami, który odbył się w niedzielę w Puszczy Niepołomickiej i o żubrze, który nie chcąc dać się złapać, przygotował na biegaczy pułapkę. Kto nie był, niech żałuje, bo zabawa była przednia. Ja to tak widzę i tak to opiszę, a wszystkim tym co brali udział i nadal siedzą zadąsani z mega fochem powiem tylko, że ten bieg na pewno na długo zostanie w Waszej pamięci i gdy foch minie (a minie, zawsze mija, zaufajcie mi, jestem kobietą, na fochach znam się bardzo dobrze) to też będziecie się z tego śmiać.
Ale po kolei.
Obudziałam się rano z bólem oka. Chyba przez noc coś mi się tam w kanalikach przytkało i zaczął się wykłuwać jęczmień. Jak ja lubię takie niespodzianki. Nie, to oko jest zupełnie niepotrzebne do biegania, zawsze na trasie mogę rzucać głową na boki jak kura żeby coś zobaczyć, ale mimo wszystko jest to pewien dyskomfort, w czasie biegu.
Gdybym wtedy, zaraz po przebudzeniu wiedziała jakie niespodzianki na mnie jeszcze czekają w trakcie tego biegu to zapewne nie pomyślałabym o tak prozaicznych problemach jak bolące oko.
W niedzielę odbył  się w Puszczy Niepołomickiej VII Bieg W Pogoni za Żubrem.
Przed biegiem musiałam odwiedzić jeszcze jedno miejsce, więc miałam pewne nikłe obawy czy spokojnie zdążę na bieg (szczególnie, że na trasie do Niepołomic były remonty i zwężenia), dlatego poprosiłam kolegę o zabranie dla mnie pakietu startowego.
Wpadłam do Niepołomic 30 minut przed rozpoczęciem biegu, zdążyłam się przebrać i na start. Pogoda na weekend fatalna, za to do biegania idealna, bo z nieba sączył się kapuśniaczek i było coś koło 18 stopni ciepła. W tamtym roku gdy biegłam w tym biegu to średnia wyszła mi 5.18'/km. Bardzo chciałam poprawić ten wynik, chociaż wiedziałam, że będzie ciężko, a to dlatego, że po pierwsze biegam co nieco dopiero od ponad miesiąca po dłuższej przerwie, a po drugie w tym roku muszę dźwigać ze sobą kilka kilogramów więcej niż w tamtym (nie, nie biegam z plecakiem, tak, przytyłam).
Pierwszy kilometr przetargałam z prędkością 04:46. Wiem, za szybko ale co zrobić jak nogi niosą, a tłum Cię goni. Zakładałam sobie 05:15'/km, ot to tylko trochę szybciej. Przy drugim już zwolniłam do 05:08, potem 05:15 i tak czując wiatr we włosach (no dobra, poniosło mnie z tym wiatrem) dopędziłam do prawie 5 km. Już z daleka widziałam, że przede mną kotłuje się bardzo, ale to bardzo duża grupa biegaczy.
Pewnie punkt z wodą, stwierdziłam, bo miał być gdzieś w pobliżu, ale nie zdążyłam pomyśleć czemu nie biegną dalej z wodą w łapkach (pamiętajmy, że gnałam jak struś Emu uciekający przed drapieżnikiem) kiedy wpadłam w sam środek miotających się na wszystkie strony biegaczy.

źródło: rtvopiola

Co się okazało?
Przed nami taśma zagradzająca drogę, za taśmą dwie dróżki, przed taśmą jedna w prawo i żadnych oznaczeń. Większość zaczęła biec w dróżkę w prawo, więc pobiegłam za nimi. Od razu coś mi nie grało, bo miałam wrażenie, że się wracamy, ale zwaliłam to na mój kompletny brak orientacji w terenie i biegłam dalej. I to był błąd. Nie trafiłam w dobrą drogę. Wróciłam zatem za ogonkiem biegaczy i wpadłam ponownie w jeszcze większą grupę zdezorientowanych ludzi (ciągle dobiegali kolejni). Pozostały dwie drogi za taśmą. Oczywiście znikąd pomocy, bo biegacze którzy już zdecydowali się na dalszy bieg pobiegli po równo w obie drogi. Wybrałam tę w lewo, bo stwierdziłam, pobiegnę w stronę mety, gdzieś dobiegnę, najwyżej zamiast 8 km machnę 15, a co mi tam, byleby tylko utrzymać tempo 5:15'/km, w końcu biegnę dla siebie.
I to był dobry pomysł, bo nagle zobaczyłam przed sobą oznaczenie, że mijam 5-ty kilometr i ludzi podających wodę, a następnie rozdzielenie na trasy 8 i 15 km. Z takimi właśnie przygodami dobiegłam do mety pokonując dystans zamiast 8000 m to 8800 m.
Po przekroczeniu mety widziałam wściekłych ludzi, i żal mi było organizatorów, bo wiedziałam że im się dostanie za ten bałagan. Może inaczej na to patrzę, bo nie celowałam w podium, tylko pokonywałam samą siebie z tamtego roku, ale przecież biegamy dla przyjemności, dla endorfin, dla siebie. Wpadki się zdążają, to normalne zjawisko i wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli coś wspólnego z organizacją biegu takie problemy traktują z przymrużeniem oka. Jesteśmy tylko ludźmi. Ci co biegli w tym biegu niech sobie przypomną tą jedność w tłumie zdezorientowanych ludzi. Tam nikt ze sobą nie rywalizował tylko wszyscy się dogadywali, współpracowali, rozmawiali, ustalali, kombinowali gdzie pobiec, informowali się nawzajem. Na tę jedną chwilę rywalizacja przestała istnieć.
A ja jak sobie teraz o tym wszystkim myślę, wiedząc że rano przed biegiem trasa była sprawdzana i było ok, to doszłam do wniosku, że to biedny Żubr, który zapewne miał już dosyć uciekania przed tłumem biegaczy (wszak bieg zwał się "W pogoni za Żubrem") poprzestawiał oznakowanie trasy i wyprowadził w pole około 1000 osób.
I tego się trzymajmy.



sobota, 27 czerwca 2015

o Lesie Bronaczowa

Biegam sobie już bez żadnych bóli (tak wszystko przeszło jak ręką odjął) od jakiegoś prawie miesiąca. Biegam zazwyczaj w okolicy miejsca zamieszkania, bo blisko, bo jakby mnie dopadł kryzys na trasie to jeden telefon i po mnie przyjadą, bo wygodnie. I tak klepię te chodniki i klepię i powoli mam tego dosyć.
I od jakiegoś czasu (no może paru dni ) rozglądam się za czymś innym w okolicy, za czymś co nie jest chodnikiem, nie jest asfaltem, co nie jest stokiem narciarskim (takowy też posiadam w okolicy), a biegać się da. Za ścieżkami jakimiś się rozglądałam.
I mam.
Ktoś coś powiedział, coś doczytałam i znalazłam idealne ścieżki do biegania, dodam że w bliskiej odległości od domu.
Co to takiego?
Ano to cudo zwie się Las Bronaczowa i znajduje się nieopodal Zakopianki pomiędzy Mogilanami, Głogoczowem, a Radziszowem. Znałam ten las kiedyś. Gdzieś w zakamarkach umysłu przypomina mi się on z lat dziecięcych kiedy to z klasą z podstawówki chodziliśmy tam na wycieczki.
Poczytałam o tym lesie, wyszukałam w stosie map mapę "Południowa małopolska" gdzie zaznaczone są szlaki przez ten las i pojechałam tam pobiegać.

Za pierwszym razem dużo nie przebiegłam, bo robiłam fotki i zachwycałam się okolicą, ale kilka dni później wyciągnęłam tam rodzinkę na wycieczkę rowerową.
Co mogę powiedzieć o ścieżkach w tym lesie?
Ktoś o to dba, to jest pewne, bo wysypane są świeżym żwirkiem, zadbane.
Można o tym lesie i ścieżkach w nim powiedzieć, że to taka maleńka Puszcza Niepołomicka. Te drogi leśne wyglądają tam tak samo.
Na początku od strony Mogilan jest duży parking, gdzie można zostawić auto. Są tam też ławeczki i miejsce na grilla czy ognisko. Potem idziemy, a raczej biegniemy szlakiem czarnym. Jest to droga, przy której znajduje się kilka domów, więc trzeba uważać co by nas nic nie rozjechało, bo może się zdarzyć, że spotkamy jakieś auto. To najgorsza część trasy, czyli jakieś 400 m, bo pod górkę, ale jak miniemy te niedogodności to jest szlaban, zakaz wjazdu dla pojazdów i zaczyna się szlak niebiesko/zielony i potem jest już w miarę prosto.
Las Bronaczowa to idealne miejsce do biegania, spacerowania czy wycieczek rowerowych. Spotkałam tam ludzi maszerujących z kijkami, spacerujących z psami, z dziećmi, czy biegających. Na szczęście ludzi jest niewielu, to nie to co w Puszczy Niepołomickiej, która w niedzielne popołudnie jest dosłownie zadeptywana.
Podsumowując. Las Bronaczowa mnie zachwycił i będę się tam czasami wypuszczać na bieganko, bo bieganie po nieutwardzonej powierzchni bardzo dobrze zrobi moim nogom.

Poniżej kilka zdjęć tego lasu.














niedziela, 21 czerwca 2015

kolorowe bieganie

 Po przebytej kontuzji i powrocie do biegania, bieganie zaczęłam traktować bardziej na luzie.
Nie startuję w zawodach biegowych dłuższych niż 10 km, nie wyciskam siódmych potów na treningach, a same treningi traktuję bardziej rekreacyjnie niż treningowo, tzn. mam czas, mam ochotę, zakładam buty i idę pobiegać. Nie skupiam się na tym, że muszę koniecznie odwalić 40 km tygodniowo, bo jakiś tam plan treningowy tak zakłada.
Nie! Biegam dla siebie, dla przyjemności.
Przeglądając listę zawodów biegowych w okolicy wyszukuję te nietypowe, ciekawe, takie które dostarczą mi kupę zabawy, a nie polegają na zasuwaniu do mety z jęzorem po kolana.
Ostatnio wzięłam udział w dwóch biegach kolorów. Są to takie zawody, gdzie na trasie znajdują się stacje obsypywania kolorami i w trakcie biegu biegacze obsypywani są kolorowymi pyłkami.
W tamtą niedzielę biegłam w takim biegu w Krakowie, a w tą sobotę w Chorzowie. Dystans tych biegów to było 4-5 km, bez pomiaru elektronicznego czasu, ważna była zabawa i bieg w kolorowych pyłkach.

Porównując teraz te dwa biegi mogę powiedzieć, że w Krakowie było bardziej kolorowo. Wystartowało tam około 250 biegaczy i każdy został obficie posypany w trakcie biegu. Niestety tego brakowało w Gryfnym Biegu w Chorzowie. Ogrom chętnych przerósł organizatorów (około 850 biegaczy). Biegłam gdzieś w środku kolorowego korowodu, a już na niektórych stacjach obsypywania brakowało kolorowych pyłków, więc na mecie byłam tylko delikatnie przyprószona kolorami. Dostałam za to medal za udział, czego niestety nie było w Krakowie, za to tam dostawaliśmy koszulki, tu w Chorzowie nie. No cóż, każdy lubi coś innego. Osobiście zdecydowanie bardziej wolę dostać medal na mecie niż kolejną bawełnianą koszulkę, dla których powoli zaczyna brakować miejsca w mojej szafie.

Miejsce odbywania się zawodów w Chorzowie lepsze niż w Krakowie. W Chorzowie był to teren Parku Śląskiego,  gdzie biegliśmy alejkami wśród pięknej, zadbanej roślinności i stawów, natomiast w Krakowie były to Błonia Zabierzowskie (więc w sumie obok Krakowa, a nie w mieście) gdzie biegliśmy po wykoszonych (lepiej lub gorzej) łąkach, drogach gruntowych i chaszczach.

Za to pogoda bardziej dopisała w Krakowie. Owszem z nieba lał się żar, i było koło 30 stopni ciepła, ale nie przyplątała się żadna burza i deszcz i pyłki swobodnie wirowały w powietrzu. W Chorzowie gdy wystartowaliśmy też było słonecznie i jakieś 16 stopni na plusie, ale w połowie trasy zaczął padać deszcz, a na metę to już wpadliśmy w potężnej ulewie. I z tej odrobiny kolorowych pyłków, która na mnie wylądowała przy obsypywaniu po deszczowej kąpieli nie zostało prawie nic.


Czy polecam takie biegi?
Jeśli ktoś traktuje bieganie rekreacyjnie i nie liczy się dla niego pokonywanie własnych rekordów i stawanie na podium za wszelką cenę to zachęcam do takiego biegu kolorów. Jest to ciekawe doświadczenie i kupa dobrej zabawy, szczególnie, że dystanse w takich biegach są krótkie i można namówić na wspólne bieganie niebiegających przyjaciół.



poniedziałek, 15 czerwca 2015

takie tam rozczarowanie czyli mój pierwszy test Coopera

Sama sobie podcięłam skrzydła. Nie będę biegać. Nie będę i już. Nie nadaję się do tego.
Jestem tak rozczarowana sama sobą, że mi się już nic nie chce.
Dzisiaj wzięłam udział w moim pierwszym w życiu Teście Coopera.
Test Coopera to taki rodzaj sprawdzenia swoich możliwości biegowych. Biega się przez 12 minut i przebytą odległość sprawdza w specjalnej tabeli.


Biegłyśmy we dwie. Jeszcze przed startem trochę pogadałam z dziewczyną, z którą miałam biec. Ja  z tych co gada cały czas i z każdym, więc zanim zaczęłyśmy biec to sobie trochę porozmawiałam z ową nieznajomą dziewczyną. I tak od słowa do słowa wyszło, że ona po kontuzji sprawdza swoje siły. Po jakiej kontuzji? Ot zbieg okoliczności, bo się okazało, że po takiej samej jak ja, czyli złamaniu zmęczeniowym kości strzałkowej. Tylko moja strzałka złamała się pół roku temu, a jej niecałe 3 miesiące.
Ruszyłyśmy razem ale od razu zostawiłam ją z tyłu. Po pierwszym okrążeniu czyli 400 metrach była pół okrążenia za mną. Ale gdy oglądnęłam się kolejny raz za siebie, to już jej nie było. Tzn. była, ale na poboczu sprowadzana przez pomoc medyczną. To mnie oprzytomniło, bo pędziłam z prędkością nieco ponad 4 min/km. Zwolniłam zatem trochę ze strachu o moją kość strzałkową, a trochę dlatego, że zaczynało mi powoli brakować tchu. Potem doszła kolka i tak doturlałam się do końca testu.
Mój wynik to 2481m. I tu jest właśnie to rozczarowanie. Brakło mi 19 metrów do wyniku "bardzo dobry". Marne 19 metrów, a wiem, że mogłam wykrzesać jeszcze te dodatkowe pokłady energii, które kryły się gdzieś w zakamarkach mojego organizmu (nie wiem, może w uszach) i machnąć te 19 metrów. Nie zrobiłam tego i pewnie dlatego teraz mi tak bardzo smutno.


sobota, 13 czerwca 2015

weekendowy upał

Żar się z nieba leje.  Rolety pospuszczane w całym domu, a i tak jest wściekle gorąco. Wiem, wiem, naród polski to zawsze narzeka, albo nam za zimno, albo za gorąco. To ja już nie będę.
Obiecałam sobie kiedyś dużo aktywności fizycznej w weekendy, bo od poniedziałku do piątku kilkanaście godzin dziennie siedzę, ot, taka praca. Tylko jaką aktywność wybrać w taki upał, kiedy to człowiek zmęczony samym oddychaniem. Bieganie odpada, rower odpada, łażenie po górach też, bo upał = burze, a takiej adrenaliny to ja nie potrzebuję. Pływanie, hm. Tylko wolnego miejsca do pływania w okolicznych zalewach i jeziorkach czy basenach to ze świecą szukać. Owszem, im dalej od brzegu tym mniej ludzi, ale pływaczką jestem średnią (żeby nie napisać marną) to w głębiny się raczej nie zapuszczę.
Wybrałam fitness.
Rano poćwiczyłam trochę na gimnastyce dla biegaczy. Klimatyzacji nie było ale wiatraki chodziły jak szalone, do tego ranek, więc upał jeszcze nie był tak olbrzymi i jakoś to było. Po południu czekają mnie dwie godziny w innym klubie fitness. Mam nadzieję, że klimatyzacja będzie sprawna bo może być ciężko, szczególnie że druga godzina to ćwiczenia na TRX-ach. No cóż, byle się nie zniechęcać.
Boję się trochę jutrzejszego upału, bo o 13:00 na Błoniach Zabierzowskich koło Krakowa jest Bieg Kolorów, w którym planuję wziąć udział. Niby tylko niecałe 5 km i to truchcikiem, bo traktuję ten bieg jako zabawę i biegnę wraz z niebiegającymi koleżankami, ale będzie środek dnia, więc  największy skwar. No cóż, dam radę... mam nadzieję.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

siniaki i otarcia czyli ekstremalne zakończenie długiego weekendu

Długi weekend za nami. Pogoda nas rozpieszczała. Było ciepło, (czasami nawet za bardzo) i słonecznie.
Starałam się spędzić ten czas aktywnie, więc był i rower, i góry, i bieganie. Nawet poopalałam się trochę na leżaku co przy moim charakterze gdzie nie usiedzę chwilę w jednym miejscu to nie dala wyczyn. No dobrze, przyznaję się, usnęło mi się na słońcu, ale tylko na jakieś pół godzinki. Dzięki temu moje blade, prawie popielate, bo tak białe nogi nabrały trochę koloru i wyglądają teraz o wiele lepiej. A nie, przepraszam, wyglądały, do wczoraj, teraz są całe w siniakach, a lewe kolano spuchnęło tak bardzo, że jest dwa razy większe od prawego.
Co zatem wczoraj robiłam takiego, że mam na sobie tyle śladów bitewnych? Ano wzięłam udział w biegu z przeszkodami, który odbył się w Krakowie pod Wawelem, a zwał się Men Expert Survival Race.

Dzisiaj więc wszystko mnie boli. I tyłek, na który spadłam skacząc z bulwarów, aż brzdęknęło i nogi poobijane całe i ręce i ramiona, za które mnie wyciągali na ściany ci silniejsi z naszej drużyny. Ogólnie jestem skapciała i zdechnięta, ale gdybym miała jeszcze raz wziąć udział w takiej imprezie biegowej to nawet przez chwilę bym się nie zastanawiała. Było fantastycznie, wspaniale, rewelacyjnie. I te wszystkie przeszkody nie wydawały mi się wtedy takie straszne.
Teraz jak sobie o nich myślę, to straszne nie wydawały mi się dlatego, że biegliśmy całym teamem i my słabe kobiety mogłyśmy liczyć na pomoc naszych silnych kolegów. Gdybym jednak musiała biec sama (a było dużo osób, które nie biegły w zespole tylko solo) to niektóre przeszkody byłyby nie do pokonania.

A jakie to były przeszkody?
Zasłona dymna, której praktycznie nie było (nie wiem, może im się tam coś przytkało gdy akurat biegliśmy) ale spodziewałam się błądzić w dymie, a tu nic takiego nie było.
Za to trzeba się było wspiąć na ścianę betonową oddzielającą Bulwary Wiślane od ulicy i tu dosłownie koledzy powyrzucali nas na tę ścianę. Potem były po drodze równoważnie, które dały mi wiele frajdy, bo ja lubię wszelkie huśtawki i karuzele. I opony przez które trzeba było przebiec i zjazd ze skarpy po folii z lejącą się wodą i lądowanie w błocie, i spuszczanie się ze skarpy po linach i baseny z lodowatą wodą, z których nikt nie chciał wychodzić, bo był straszny upał i to co miało być dla nas nie do przeżycia było czystą przyjemnością. No może nie czystą, bo jak wszyscy biegacze po zaliczeniu błotka po zjeździe weszli do basenu to woda była bardzo brudna. Była też elektrofaza, czyli zwisające druciki z prądem, przez które należało przebiec. Podobno kopały. Mnie nie kopnął żaden, więc albo byłam za szybka (hahaha), albo już tak styrana, że nie poczułam.
 Jedną z przeszkód byli też Wikingowie, którzy stali na trasie biegu, a których trzeba było pokonać, aby biec dalej, a rzucali się na biegaczy z tarczami, gumowymi, czy styropianowymi pałkami itp. Zrobiliśmy zwarty szyk, gdzie kobiety wepchały się do środka i sruuu do przodu przez Wikingów. I znowu niczym nie dostałam, więc coraz bardziej (jak sobie o tym myślę) jestem przekonana, że jestem po prostu taka szybka (hehehe).
Były też po drodze ściany i strome podbiegi, i wieloryb, czyli taka dmuchana poducha na którą należało się jakoś wdrapać i na końcu kilkumetrowa rampa, na którą trzeba było jakimś cudem wbiec. Oczywiście wszędzie tam pomagali nam, kobietom koledzy z drużyny, (którzy pewnie dzisiaj rękami ruszać nie mogą) więc te wszystkie przeszkody były do pokonania.
Biegliśmy 5 km. Była też możliwość biegu dyszki i dodatkowe przeszkody na trasie, ale nie wiedząc czym to się je zdecydowaliśmy się na wersję light. Najpierw żałowałam, że to już koniec jak zbliżaliśmy się do mety, ale patrząc jaka jestem dzisiaj zepsuta to ta piątka to chyba był dobry pomysł. No cóż, nowe, ciekawe doświadczenie.
Zdobyliśmy miejsca gdzieś po połowie. W sumie nam bardzo na tym nie zależało, bo traktowaliśmy ten bieg jako zabawę, ale jestem pewna, że gdyby chłopcy z naszej grupy biegli bez nas kobiet jako kuli u nogi, to byliby gdzieś na początku listy z wynikami.

Na tym krótkim filmiku pokazane jest większość przeszkód, z którymi się zmagaliśmy.



poniedziałek, 1 czerwca 2015

Historia 4-go miejsca w II Biegu Sieprawska 5-tka

Opowiem Wam o tym jak boli 4 miejsce w swojej kategorii wiekowej. A boli i to bardzo.
Siepraw, mała miejscowość pomiędzy Krakowem a Myślenicami. Sobota, II Bieg Sieprawska 5-tka czyli 5 kilometrów po swoim terenie. I ta właśnie znajomość trasy mnie spaliła. Bieg do łatwych nie należał. W końcu nazwa ukształtowania terenu „Garby Sieprawskie” mówi sama za siebie. Wiedziałam dokładnie gdzie strome podbiegi, gdzie prosto, gdzie z górki i cały czas oszczędzałam siły, bo bałam się, że mogę nie dobiec do mety.
A jak wyglądała trasa? Najpierw musieliśmy wydostać się z boiska na główną drogę, więc biegliśmy pod górkę. Zgodnie z radami kolegi z klubu robiłam małe kroczki, ale biegłam cały czas. Potem było z górki, żeby skręcić w ulicę Św. Marcina pod kościół. To była najtrudniejsza część trasy, bo było bardzo stromo pod górę. Wiele razy biegłam tamtędy analizując czy lepiej biec małymi kroczami czy maszerować pod górę. Wygrał marsz, bo nie męczył mnie tak bardzo jak biegnięcie. I gdy sobie maszerowałam wyprzedziła mnie jedna kobieta z Sieprawia. Wiedziałam, że reprezentuje ona moją kategorię wiekową, więc ruszyłam z kopyta i przez prawie 2 km biegłyśmy razem. Niestety kolejny podbieg zostawił mnie w tyle. Zdążyłam jej jeszcze krzyknąć „do zobaczenia na mecie” i zwolniłam furcząc jak stara lokomotywa. Miałam ją cały czas przed sobą i starałam się zachować stałą odległość.
Właśnie, starałam się …  ale się nie udało, bo zagrzmiało kilka razy i z nieba zaczął padać deszcz. Nie, nie przeszkadzał mi on, a wręcz pomagał, bo ochładzał ciało i lżej się biegło. Do czasu gdy delikatny deszczyk zamienił się w ulewę i to taką, że zachlapała mi oczy i przez dobrą chwilę nic nie widziałam. Potem jeszcze puścił się przez chwilę grad z nieba i już biegłam prawie na oślep. Tak, dla tych wszystkich niedowiarków, którzy nie pamiętają gradu, ja biegłam przez chwilę w gradzie w okolicy kościółka Św. Marcina. Zresztą znajoma z innego klubu biegowego, która biegła kawałek za mną, też wpadła w grad.
Gdy już uporałam się z wszelkimi przeciwnościami i otworzyłam szeroko oczy, moje K30 do dogonienia było daleko przede mną. I to był ten moment gdy się poddałam, jakieś 600 metrów przed metą. Stwierdziłam, że już jej nie dogonię i do tej pory pluję sobie w brodę, że nie spróbowałam. Na ostatnim podbiegu już szłam, do czasu gdy jakiś chłopak z Lacho Team, już z medalem na szyi zaczął mnie dopingować, żebym biegła. Szkoda, że nie pojawił się na początku tej górki, ale i tak jestem mu bardzo wdzięczna za doping. To dużo daje. Kawałek przed metą pojawili się koledzy z mojego klubu biegowego, którzy też gorąco mnie dopingowali i motywowali do walki. Nie udało się, nie dogoniłam rywalki. Ale w pełni zasłużyła na swoje 3 miejsce w kategorii wiekowej. Pięknie biegła.
Dziękuję jej za motywację na trasie i za rywalizację. Dała mi nieźle popalić, ale to dobrze, niech wygrywa najlepszy.
A ja? Ja mam na swoje usprawiedliwienie, że po prawie półrocznej przerwie w bieganiu spowodowanej kontuzją, chwilę potrwa zanim odzyskam utraconą kondycję. Teraz będzie już tylko lepiej. Porażki motywują. A że 4 miejsce boli, to przekonałam się o tym dzisiaj na własnej skórze. Nie 5 czy 6 itd, najbardziej boli 4.