niedziela, 29 listopada 2015

inny świat

Ostatnio gdy wchodzę w świat internetu to mam wrażenie, że wnikam w inną rzeczywistość. Nie wiem czy zawsze tam było tyle nienawiści, wrogości do drugiego człowieka, wyśmiewania się z niczego czy niedawno to się nasiliło po inwazji imigrantów. Nie wiem. Dawniej tego nie zauważałam, a teraz widzę to na każdym kroku, na każdej otwartej stronie. Wszędzie zieje nienawiścią. I nie piszę tutaj o nienawiści do ludzi z innych krajów, tylko o pluciu w twarz sobie nawzajem. Czytam jakieś fakty, wiadomości, newsy dnia, następnie czytam komentarze pod tymi tekstami i wszędzie są kłótnie, obrażanie się nawzajem, robienie problemów ze wszystkiego. I tak czytam i czytam i coraz szerzej otwierają mi się oczy ze zdziwienia. Kto to wszystko pisze i po co? Co to komu daje?
Satysfakcję? Lepszy humor? Dowartościowanie siebie?
Nie wiem, nie rozumiem.
Potem wychodzę z internetu do mojej rzeczywistości i znowu jest normalnie. Ludzie uśmiechają się do siebie, mówią miłe rzeczy, życzą sobie dobrego dnia.
Inny świat.
I tak się zastanawiam... Który jest prawdziwy? W której rzeczywistości ludzie są sobą, czy w internecie gdzie mogą bezkarnie pluć jadem na wszystko wokół, czy w realnym świecie, gdzie są dla siebie nawzajem mili, tacy po prostu ludzcy.
Nie wiem.
Mam tylko nadzieję, że w internetowym świecie te wszystkie teksty pełne nienawiści spowodowane są nakręcaniem siebie nawzajem, wiecie, taki efekt domino, jeden zacznie i innym puszczają hamulce i wyolbrzymiają i piszą coś w co nie do końca wierzą, ale czują potrzebę wyrzucenia z siebie bardziej aroganckiego , wredniejszego, bardziej chamskiego komentarza niż poprzednik.
Mam nadzieję i wierzę w to, że ludzie nie są wcale tacy źli.
Więc może....
Uśmiechajmy się do siebie częściej, bądźmy dla siebie mili, to nic nie kosztuje, a potrafi zdziałać cuda, szczególnie w paskudny listopadowy dzień.
Pamiętajmy - uśmiech to jedyna krzywa, która wszystko prostuje.


poniedziałek, 23 listopada 2015

zakończenie sezonu biegowego czyli Tarnowska Dyszka

Sezon biegowy 2015 oficjalnie uważam za zakończony.
Nie, to nie tak, że nie będę biegać. Owszem, przez najbliższe dwa tygodnie mam zamiar oddawać się błogiemu lenistwu, aby zregenerować mięśnie i ponaprawiać wszelkie bolączki kopytek, ale później będę sobie truchtać  dalej.
Bieg "Tarnowska Dyszka" to było dla mnie zakończenie sezonu zawodów biegowych, takich w których biegnie się ile sił w nogach aby zdobyć jak najlepszy wynik. Kolejne zawody tego typu dopiero na wiosnę. Piszę tego typu, bo czeka mnie jeszcze Krakowski Bieg Sylwestrowy, ale to taki bieg gdzie nie liczy się czas tylko świetna zabawa (ale o tym kiedyś).
Jeśli chodzi o ten bieg "Tarnowska Dyszka" to byłam na siebie strasznie zła, że się na niego zdecydowałam, bo  zapisując się nie sprawdziłam, o której ten bieg się zaczyna, a start był bardzo wcześnie, bo o 9:30. Do Tarnowa mam ok 100 km więc musiałam wstać o 6:00 i to w niedzielę i to w taką pogodę, że z łóżka się nie chce zwlec, a co dopiero jechać gdzieś w świat aby przebiec 10 km. Zimno, deszczowo, ponuro.

Pojechaliśmy busem całą grupą. Wiadomo, biegacze to wariaci, ludzie pozytywnie nastawiani do świata, więc pomimo paskudnej pogody podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze. Na miejscu szybko odebraliśmy pakiety startowe, pogadaliśmy chwilę ze znajomymi biegaczami (okazało się, że prawie cały biegowy Kraków zawitał do Tarnowa) i gdy wybiła godz 9:30 ruszyliśmy biegiem przez Tarnów pokonując 10 km. Wymyśliłam sobie, że bieg ten potraktuję lekko, bez morderczego wyścigu z językiem przy asfalcie co by nie odnowić ledwo co wyleczonych kontuzji. Oczywiście moje plany co do taktyki biegu poszły się paść już po przekroczeniu linii startu, bo ciężko biec wolno gdy wszyscy zasuwają i czuję, że ja też mogę. Pobiegłam zatem ile sił wśród morza biegaczy (było nas ok 600 sztuk). Przy 3 km już zwolniłam, bo czułam że zapasy energii drastycznie się zużywają, a przede mną jeszcze 7 km. Kryzys dopadł mnie na 8 km. To był ten moment kiedy sobie wygadywałam w myślach, że trzeba być chorym psychicznie, żeby się tak męczyć zamiast odpoczywać gdzieś na kanapie. Tak przeklinając w duchu własną głupotę doturlałam się do 9.5 km. Zostało 500 metrów. 500 metrów pod górę do mety. Myślałam, że płuca wypluję. Tak sobie obliczałam, że pewnie reszta mojej grupy, która była już dawno na mecie, zdążyła sobie odpocząć, przebrać się, napstrykać fotek z medalami i się nudzą czekając na mnie. I gdy miałam już przejść w marsz, bo nie miałam już wcale siły na bieg, zobaczyłam dwóch kolegów z grupy, którzy już z medalami biegli w moją stronę, żeby pomóc mi, biegnąc obok i dopingując, pokonać te ostatnie metry do mety. Razem z nimi wybiegł mi na pomoc 6 letni synek jednego z nich, który również dołączył do mnie biegnąc obok i motywując mnie okrzykami. Mając taką eskortę do mety wydobyłam resztki energii (nie wiem skąd, pewnie z uszu) i wpadłam na metę z czasem 54min 05sek. Wiem, wiem, czas nie powala, bo to prawie 4 minuty gorzej od mojego rekordu na dystansie 10 km, ale patrząc na swoje ostatnie przejścia z kontuzjami i brakiem porządnych treningów to i tak jestem zadowolona.

źródło: fot.A

sobota, 21 listopada 2015

problemy typowej kobiety

To straszne, jestem typową kobietą.
Ciągle się mówi, że kobiecie szafa się nie domyka, a marudzi, że nie ma się w co ubrać.
I prawda jest taka, że byłam bardzo dumna z tego że łamałam te stereotypy, bo ja owszem, ubrań mam bardzo dużo, żeby nie powiedzieć, że za dużo, ale nigdy nie miałam problemu, że nie mam co na siebie nałożyć. Bardziej, szłam w tym kierunku, że na jakieś  mniej lub bardziej ważne wyjście miałam za dużo pomysłów do ubioru, a tylko jedną siebie do ubrania.
Ubrań bez liku ale .....


JA NIE MAM BUTÓW!!!!!!!
Gdy komukolwiek z ludzi, którzy mnie znają mówię, że mam problem, bo ja nie mam butów, to patrzą się na mnie jak na istotę z innej planety, bo ponoć butów to ja mam bardzo dużo. Ok, wiem, dorabiałam już specjalne półki pod schodami na kolejne buty, ale naprawdę jak potrzebuję wyjść z domu to mi żadne nie pasują.


JA NIE MAM BUTÓW.
Zrobiło się zimno i tak się ostatnio zastanawiałam w jakim obuwiu ja chodziłam we wczesną wiosnę. Przytaszczyłam więc kolejne buty do domu, które koniecznie musiałam mieć, po czym stwierdziłam, że przydałyby mi się jeszcze takie i takie ...
Ech.
Trudno.
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Jestem szablonową kobietą. Jestem z Wenus.... bo ja nie mam butów :(

sobota, 14 listopada 2015

biegnąc pod górę by uczcić niepodległość

97 rocznicę odzyskania niepodległości Polski uczciłam biegnąc w II Górskim Biegu Niepodległości ze Skawiny do Mogilan. Wiele razy jechałam autem trasą biegu i wydawała mi się taka nawet w miarę lekka. Teraz już wiem, że zupełnie inaczej widzi się różnicę terenu jadąc autem, a inaczej na własnych nogach. Niestety moja nadal marna kondycja nie pozwoliła mi przebiec całej trasy bez zatrzymywania, pod te największe góry musiałam iść.
Najważniejsze, że skończyłam i to o wiele lepszym czasem niż sobie zakładałam. Oj jaka byłam z siebie dumna na mecie.
Zresztą cały ten bieg, ta oprawa, te biało czerwone flagi powiewające wszędzie zrobiły na mnie duże wrażenie, a samo odśpiewanie Hymnu Polski przed startem bardzo mnie wzruszyło.


niedziela, 8 listopada 2015

wśród wapiennych skał w Dolinie Kobylańskiej

Nie cierpię listopada. Jest zimno, ponuro, mgliście, deszczowo albo śnieżnie. Paskudny czas. W tym roku jednak aura jest łaskawa, przynajmniej na początku tego depresyjnego miesiąca. Ok, te kilka dni smogowych w Krakowie po prostu przemilczę, bo dzisiejsza pogoda wynagrodziła wszelkie niedoskonałości minionych dni. Było słonecznie, może trochę wietrznie ale za to bardzo ciepło, bo 16 stopni, co jak na tą porę roku to rewelacyjnie.
Pozmieniałam zatem wszystkie plany i wyciągnęłam rodzinkę na łono natury, żeby nacieszyć się słoneczkiem i ciepłem. Wybór padł na Dolinę Kobylańską. To jedna wśród wielu dolinek podkrakowskich z pięknymi skałami wapiennymi. Znajduje się ona kilka, może kilkanaście kilometrów na północny wschód od Krakowa.
Czemu akurat ta dolinka?
Pewnie dlatego, że nigdy nie byłam tam jesienią. Do tego jest taka przestronna, widokowa, wzdłuż drogi spacerowej ustawione są ławeczki, gdzie można odpocząć. Idealne miejsce na niedzielne, leniwe popołudnie, a o tej porze roku w tych wszystkich złotych kolorach na tle niebieskiego nieba wygląda po prostu bajecznie.








piątek, 6 listopada 2015

na przekór światu

Taki mam chyba przewrotny charakter, że jak coś się nie udaje to zamiast odpuścić to brnę w to nadal, żeby udowodnić sobie, że dam radę. Porażki mnie motywują.
Można powiedzieć, że biegam już 2 lata z większymi lub mniejszymi przerwami ale jednak. I tak sobie myślę, że gdyby wszystko układało się tak jak powinno, a więc biegałabym coraz szybciej, coraz lepiej, to pewnie by mi się to znudziło. A tak? Tak to walczę nadal pomimo tego, że:
1. Biegam wolniej niż w tamtym roku,
2. Bolą mnie coraz to nowe części ciała, ot takie tam bolączki biegacza. To czworogłowy, to achilles, to dwugłowy, to kolano, to znowu przywodziciele. Jedno przestaje, zaczyna drugie, pomimo coraz to bardziej wyszukanych ćwiczeń rozciągających, o istnieniu których w tamtym roku nawet nie miałam pojęcia.
3. Rodzinka (w postaci męża i dziecięcia) jak nie akceptowała mojego biegania tak nadal nie akceptuje, pytając kiedy mi się to w końcu znudzi, więc zamiast motywacji ze strony rodziny wysłuchuję tylko marudzenia.
4. Doba ma nadal 24 godziny i muszę się czasami nieźle nagimnastykować aby wykroić  godzinkę na bieganie.
5. Pogoda późnojesienna nie nastraja do wyjścia z domu by pobiegać.

... i zamiast odpuścić to właśnie zaczynam plan treningowy
... i choćby żabami prało na zewnątrz, wiatr urywał głowy, nogi nie chciały biegać, bolało tu i ówdzie, mąż warczał, dzięcię marudziło,  pranie czy prasowanie czekało to wykonam ten plan.
A tak!
Na przekór światu!