czwartek, 22 czerwca 2017

zrosłam się czy się nie zrosłam

Noga przestała boleć, więc zaczęłam powoli wracać do aktywności fizycznej innej niż rower obserwując cały czas i wyłapując wszelkie niepokojące objawy związane z tym moim nieszczęsnym złamaniem zmęczeniowym kości strzałkowej co to go się nabawiłam 6 marca. Niby lekarz, u którego byłam pod koniec maja powiedział, że noga zrośnięta, ale ja tak na 100% lekarzom nie wierzę (lata doświadczenia) i temu medykowi pomimo tego, że ładnie mi tę nogę ostatnio (2.5 roku temu) wyprowadził ze złamania zmęczeniowego też przestałam trochę wierzyć po tej ostatniej wizycie. Bo nie wysłał mnie na rtg tylko na podstawie zrobionego usg stwierdził, że zrośnięta, a jak można na usg zobaczyć kości, no jak. No nie można, to wiem nawet ja, więc trochę stracił w moich oczach. Nie wiem czemu się wtedy nie uparłam, że ja jednak chcę rtg. Chcę! koniec i kropka!! Nie wiem. Pewnie dlatego, że jak usłyszałam słowo "zrośnięta" to mi klapki opadły na oczy, mózg się wyłączył z logicznego myślenia i trwałam tak sobie w pełnej euforii. Dopiero jak już wyszłam z gabinetu, jak wróciłam do domu, jak emocje trochę opadły i przemyślałam sobie wszystko to do mnie dotarło, że on to bardziej stwierdził na podstawie wiedzy  teoretycznej (bo 13 tydzień od złamania wtedy był, stosowałam się do zaleceń to musi być zrośnięta i już) niż badania.
Ale zostawmy już lekarza. Zaczęłam wracać powoli do aktywności fizycznej, najpierw na siłowni przesiadając się z rowerka treningowego na orbitrek (nadal nie bolała), a potem zaczynając spacery, takie 1-2 km (również nie bolała). W długi bożociałowy weekend pojechałam z rodzinką pozwiedzać ruiny kilku zamków na szlaku orlich gniazd. Najpierw wspięłam się na górę Birów (2.3 km), potem połaziłam po parku i przy ruinach zamku w Pilicy (1.3km), a na koniec wlazłam na wzgórze z ruinami zamku w Smoleniu (1.3km). Wszędzie oczywiście oprócz rodzinki towarzyszył mi zegarek z gps, który rejestrował każdy mój krok. Czułam tą nogę, trochę mrowiła, czasami lekko zapiekła ale po powrocie do samochodu bóle mijały. W kolejny dzień tego długiego weekendu pospacerowaliśmy trochę po Krakowie (prawie 3km) i niestety noga trochę bardziej piekła w miejscu złamania, ale nie było to jakieś takie ani mocne, ani ostre, ani długotrwałe, bo po zaprzestaniu chodzenia ból mijał.
To zmotywowało mnie do biegania.
We wtorek, dokładnie 20 czerwca, a więc w 16 tygodniu od złamania wzięłam psę i poszłam pobiegać. Trochę biegnąc, trochę idąc szybkim marszem pokonałyśmy 2 km. Tylko 2 km, bo wymyśliłam sobie, że na początek tyle wystarczy. Taka rozsądna decyzja jak na moją roztrzepaną naturę. Tak mi się wtedy wydawało. Dzisiaj mamy czwartek i od tego wieczornego wtorkowego niby biegania noga cały czas boli. Cały czas. Rano się budzę z bólem, siedzę w pracy (tak, siedzę cały czas przy biurku) z bólem, kładę się spać z bólem. Prawie nie chodzę. Nawet na rower już nie mam ochoty. Gdy muszę pokonać parę metrów to kuleję, odciążając podświadomie tą bolącą nogę. Ten ból to ciągłe pieczenie (takie jak po polaniu rany spirytusem, no może trochę delikatniejsze polanie). Nie wiem co się stało, nie wiem czemu boli, nie wiem co mi zaszkodziło. Prawda jest taka, że jestem załamana. Na początku lipca znowu umówiłam się do tego mojego lekarza i nie wyjdę z gabinetu dopóki nie zleci rtg i nie sprawdzi dokładnie wyników. Nie wyjdę i już.

Poniżej kilka fotek z bożociałowego deptania Szlakiem Orlich Gniazd:

Gród na górze Birów

ruiny zamku w Pilicy

ruiny zamku w Smoleniu



środa, 14 czerwca 2017

polska wieś

Byłam dzisiaj w innym świecie, innej rzeczywistości. Byłam na wsi ... na wsi z moich dziecięcych lat, na wsi z polskiego serialu z Agnieszką Krukówną w roli głównej "Janka".Nadal nie mogę wyjść z podziwu. Ale po kolei.
Moja przygoda z rowerem nadal trwa. Niby noga zrośnięta  (złamanie zmęczeniowe kości strzałkowej) ale za dużo jeszcze nie mogę chodzić, bo najpierw zaczyna pulsować, potem mrowić, a jak te objawy lekceważę i idę nadal to w końcu zaczyna piec to miejsce złamania, więc bieganie musi jeszcze poczekać. Dzisiaj popołudniu wybrałam się zatem na wycieczkę rowerową. Tym razem pojechałam na południe od miejsca zamieszkania w okolice, które omijam, bo im dalej na południe tym bardziej pagórkowato i górzyście zaczyna się robić, a ja wolę na tym rowerku bardziej płaskie szlaki. Tym razem trasę wyznaczyłam pi razy oko na mapie google gdzie pokazane były jakieś drogi przy strumyku, więc w miarę płasko i według mapy rozpoczęłam swoją wycieczkę rowerową. Prawda jest taka, że ja tam nigdy nie byłam. To tereny oddalone od głównych dróg. Jechałam więc polnymi drogami, zdarzały się też asfaltowe, ale w 80% były to kamieniste lub polne drogi i ścieżki prowadzące wzdłuż takiej małej rzeczki. Rzeczka owa w czasie wiosennych roztopów zamienia się pewnie w rwący potok, dlatego też w okolicy mało było domów (tereny zalewowe) więc i mało samochodów. Mijałam łąki pełne kwiatów. Takich kwiatów z mojego dzieciństwa czyli bławatki (chabry), maki i inne niezidentyfikowane nazwy ale równie piękne tworzące kolorowe kobierce,  wierzby rosnące wzdłuż tych kamienistych i ziemnych dróg. Zdarzały się też gdzieniegdzie stare domki, gdzie przed nimi siedzieli staruszkowie. Wiecie, takie babcie w kwiecistych spódnicach, chusteczkach na głowach i dziadki z fajkami w ustach. Dosłownie. Pewnie dzieci wyfrunęły z gniazd, przeniosły się bliżej cywilizacji, a dziadki pozostały wśród natury. Pięknej natury, muszę dodać. Widziałam bażancicę, która szła przez skoszoną łąkę z małymi bażancikami. Dzieci, które spotkałam mówiły mi "Dzień Dobry", zupełnie obce dzieci, siedzące gdzieś w rowie. Koty wygrzewały się gdzieś na płotach, takich starych, drewnianych. To wszytko miało swój niepowtarzalny urok. Jechałam przez ten świat na rowerze. Wśród tej zieleni i kwiatów. Słońce świeciło, ptaki śpiewały. Byłam w innym świecie. Cisza, spokój.  Gdzieś w oddali ludzie składali siano w kopki. Można było odpocząć psychicznie. Co chwilę się zatrzymywałam i robiłam zdjęcia. Było pięknie.  Przypomniało mi to wieś z czasów mojego dzieciństwa, bez tego całego pośpiechu, hałasu, elektroniki. Dzisiaj w mieście wszędzie są ludzie, ale jakby ich nie było, bo wpatrzeni są w smartfony,  miasto zabetonowane, a tam gdzie trochę zieleni to krzewy sztucznie poprzycinane. Wszystko pod kontrolą, wszędzie określone granice, czy to w pielęgnacji trawników, gdzie nie ma prawa znaleźć się chwast (ja widziałam pokrzywy w rowach radośnie rosnące, wielkie do pasa), czy to w zachowaniu ludzi, gdzie nikt nie zacznie nagle śpiewać, bo nie wypada, gdzie nikt się nie uśmiechnie, taka bezkształtna masa społeczeństwa żyjąca w wirtualnym świecie, wpatrzona w swoje telefony czy tablety, nie widząca prawdziwego życia wokół,  prawdziwej rzeczywistości, gdzie rośliny rosną, kwitną, pory roku się zmieniają, ptaki śpiewają, życie płynie. Wrócę jeszcze na ten mój wytyczony szlak rowerowy, prowadzący wśród polskiej dawnej wsi. Myślę, że nie jeden raz. Zmęczyłam się fizycznie bo przepedałowałam ponad 30 km i pomimo tego, że starałam się trzymać rzeczki gdzie było w miarę płasko to i tak w pewnym momencie, żeby wrócić do domu musiałam pokonać kilka górek, ale za to wypoczęłam psychicznie, zregenerowałam się od wewnątrz.









poniedziałek, 12 czerwca 2017

Szlakiem rowerowym wokół Tatr

Od jakiegoś już czasu miałam chrapkę na wycieczkę rowerową szlakiem rowerowym wokół Tatr, a dokładniej chodziło mi o odcinek między Nowym Targiem a Trsteną na Słowacji. W jedną stronę to ok. 35 km, więc wycieczka z Nowego Targu do Trsteny i z powrotem zajęłaby ok 70 km. W końcu wczoraj udało mi się wyciągnąć rodzinkę (czytaj męża i syna) na tą wycieczkę. Pojechaliśmy do Nowego Targu z rowerami na dachu. Tam zostawiliśmy samochód na parkingu przy ulicy Składowej i wyruszyliśmy szlakiem w stronę Słowacji. Nawet w najśmielszych marzeniach nie pozwoliłam sobie marzyć, że przejedziemy całą trasę, bo znając moich mężczyzn to albo coś jednego zaboli, albo drugi będzie zmęczony, albo to czy tamto. I tutaj bardziej myślałam o młodym, który w jednej pozycji przed kompem potrafi siedzieć noc i dzień i zasuwać łapą z myszką w garści cały czas, to już jakakolwiek aktywność fizyczna jest ojęczana przez niego, omarudzona i generalnie nie wierzyłam, że przejedzie te 70 km. Stwierdziłam, że dokąd dojedziemy to dojedziemy i tyle. Nie wiem jak to się stało, że bez zrzędzenia dojechał do Trsteny. Podejrzewam, że to dlatego, że zajęłam go pytaniami o grę Wiedźmin, którą on bardzo chciał mieć, a my rodzice byliśmy przeciwko, bo tam się zabijają, krew leci i w ogóle. Tak się zagadał opowieściami o tej grze, że nawet się nie spostrzegł,a byliśmy na Słowacji. Droga powrotna była gorsza, bo już zaczęło się marudzenie, że boli go to czy tamto, ale wiedział, że wrócić musi i jakoś dojechaliśmy z powrotem.




 Ścieżka rowerowa rewelacyjna, widokowa, piękna. Szkoda, że Tatry były częściowo za chmurami, bo widok byłby rewelacyjny, ale rekompensowały nam ten brak widoku na Taterki kolorowe łąki wokół pełne przeróżnych polnych kwiatów.  Najpiękniejsza część szlaku rowerowego jest od Czarnego Dunajca do granicy państwa i potem przez Słowację. W Polsce jedzie się pośrodku łąk, a na Słowacji co chwilę są mostki pod którymi płyną strumyki, co chwilę wjeżdża się w kolejne lasy po drodze. I te kwiaty polne wszędzie. Pięknie jest. Na części słowackiej co kawałek są wiaty, gdzie można usiąść i odpocząć. Na stronie polskiej również są, ale nie tak często jak u naszych sąsiadów. Warto też wspomnieć, że szlak został zrobiony po nieczynnym nasypie kolejowym.
Ja osobiście jestem zachwycona tą ścieżką, na pewno kiedyś tam jeszcze wrócę i każdemu polecam.
Poniżej link do strony z opisami, zdjęciami, mapami:
http://www.szlakwokoltatr.eu/
I kilka moich fotek, któe zrobiłam telefonem jadąc cały czas rowerem, więc jakość tych zdjęć jest jaka jest.

gdzieś na początku szlaku w Nowym Targu

polska część szlaku prowadzi wśród łąk pełnych kolorowych kwiatów z widokiem na Tatry (przy dobrej pogodzie ;) )

płynnym krokiem rowerowym wjeżdżamy na Słowację

chwila odpoczynku i te kwiaty wszędzie wokoło

W miejscowości Liesek na Słowacji jest tablica przy szlaku z panoramą Tatr. Przy dobrej widoczności można podziwiać i od razu poczytać na jaki szczyt patrzymy. My widzieliśmy tylko niektóre szczyty wśród chmur.


jeden z wielu mostków na słowackiej części szlaku

Słowacja  - jedziemy wśród łąk i lasów

i wracając już z powrotem wjeżdżamy znowu do Polski

i to jest Polska właśnie <3 











poniedziałek, 5 czerwca 2017

Raz kozie bieg ...

Umęczona jestem, obolała jak po maratonie ... ale w jakiś sposób szczęśliwa. I to nic, że moja prawie zaleczona noga bardziej boli niż zwykle, że jak dopadnę łóżko to zasnę w kilka sekund bo ostatnio sypiałam po maksymalnie 4-5 godzin. To wszystko nic, bo to czego się podjęłam udało się rewelacyjnie.... w oczach ludzi, nie moich, ale o tym za chwilę.
O czym piszę i dlaczego przez ostatni prawie miesiąc nie napisałam tutaj nic? Nie napisałam, to prawda, bo byłam tak pochłonięta organizacją mini festiwalu biegowego, że każdą wolną chwilę poświęcałam właśnie na to przedsięwzięcie.
Odbył się on wczoraj w małym miasteczku nieopodal Krakowa Dobczycach. Mini Festiwal Biegowy o złotą Kózkę skierowany był do całych rodzin. Chcieliśmy ruszyć z kanapy, oderwać od telewizora czy komputera wszystkich od małych berbeci po staruszków,  dlatego zorganizowaliśmy kilka biegów wchodzących w skład mini festiwalu rodzinnego. Były biegi dla dzieci (5 dystansów od 100-800 m), Bieg Główny dla wszystkich tych, którzy byli w stanie przebiec 5 km oraz Nordic Walking po trasie Biegu Głównego dla tych, którzy wolą iść niż biec. Trasa płaska po centrum tego urokliwego miasteczka zachęcała do udziału. Pogoda również dopisała i w naszych biegach wzięło udział w sumie 520 osób.
Piszę MY, nie JA, bo sama tego nie dokonałam. Byłam cząstką zgranej grupy 30-paru osób, która zajmowała się organizacją, osób którzy przez ten ostatni czas współpracowali, sprzeczali się o pierdoły, wspierali nawzajem, ratowali w kryzysowych sytuacjach, obiecywali sobie po sto razy dziennie, że nigdy k*rwa więcej, by za chwilę zapomnieć rzucając się w wir pracy, pomagali sobie wzajemnie by wszystko było idealne. Po komentarzach na facebooku można stwierdzić, że impreza się udała i ludzie są zachwyceni. A jak wyglądało to od środka?
Były wpadki, oczywiście, że były i to takie które potrafiły zjeżyć włos na głowie. Dzisiaj jak o tym myślę, to śmiać mi się chce ale ta panika w oczach wielu z nas gdy wychodziło jedno czy drugie niedociągnięcie zostanie w mojej pamięci jeszcze na długo.


Zacznę od medali. Mieliśmy limit 650 osób i tyle medali ponoć przyjechało w przeddzień biegu późnym wieczorem. Koledzy wczesnym rankiem w dniu biegu przeliczyli medale i okazało się, że brakuje  ok 20 sztuk. Wiedząc, że mamy dużo chętnych i ludzie ciągle dzwonią i piszą z pytaniem o wolne miejsca to przyznam się, że ta wiadomość mnie trochę dobiła. Od razu zostało postanowione, że jak limity się wyczerpią to po pierwsze zmniejszamy limit z 650 do 640, a po drugie wszyscy Ci z naszej grupy biegowej, którzy wpadną na metę medalu nie dostaną, dorobi im się w późniejszym czasie. Na szczęście okazało się, że po pierwsze miejsc nam trochę zostało, a po drugie kilkanaście osób będących na liście startowej czyli zapisanych i opłaconych się nie pojawiło i problem zniknął.
Kolejnym problemem okazały się puchary. Po rozłożeniu na stoliku wyszło, że po pierwsze 3 są pokrzywione i trzeba szybko jechać i kupić nowe, a po drugie zostały źle wygrawerowane tabliczki dla miejsc w kategoriach wiekowych, a mianowicie nie zostało wygrawerowana kategoria czyli nie było ani K20, ani M50 itp tylko wszędzie 1, 2, 3 miejsce i tyle. Osłabiło mnie to, ale niestety nic z tym nie dało się już zrobić, takie poszły do ludzi. Na szczęście nikt się o to nie burzył więc albo stwierdzili, że tak ma być, albo nie zauważyli.
Następna wpadka to wata cukrowa. Dzieci miały dostać watę cukrową. Jak wiadomo wata cukrowa dla dziecka to ważna sprawa i gdy już ustawiła się dosyć długa kolejka po to słodkie cudo, to po zrobieniu kilkunastu wat maszyna zdechła i to tak na śmierć. Nie ukrywam, że kilka małych istot popłakało się z tego powodu. Na szczęście wparowaliśmy wtedy z drożdżówkami, których zamiast 400 zamówiliśmy, też przez pomyłkę 600, a zrobili 700 więc udobruchaliśmy małe krasnale drożdżówkami.
Kolejnym problemem okazała się dmuchana brama tzw start dla dzieci. I jak bramę mety, która również robiła za start dla biegu głównego mieliśmy od zaprzyjaźnionego klubu biegowego, porządną, dobrze zamocowaną i nic nie było w stanie ją ruszyć to bramę startową dla dzieci mieliśmy trochę mniej stabilną i wiatr robił z nią co chciał do tego stopnia, że trzeba było ją złożyć i nie było bramy startowej dla dzieci. Niby nic się nie stało bo ustawiało się dzieciaki w jednej linii ale zawsze byłoby to bardziej efektowne.
Nie wspomnę już o tym, że do strefy dzieci, takiego małego miasteczka gdzie odbywały się różne zabawy i konkursy dla dzieci i gdzie na czas biegu głównego zorganizowane było przedszkole dla dzieci nie przyszło kilkunastu wolontariuszy, którzy obiecali, że będą do pomocy i trzeba było się mobilizować wśród nas, naszych rodzin i znajomych.
To takie nasze małe, a może i duże wpadki i problemy, które nas dopadły w czasie trwania naszego festiwalu biegowego. My je bardzo przeżyliśmy, biegacze i kibice na szczęście chyba nie. Najważniejsze jest, że niebo pomimo zapowiedzi synoptyków wytrzymało i burze oraz deszcz zaserwowało nam dopiero po skończonej imprezie. Owszem było upalnie i słonecznie, ale nie lało.