wtorek, 27 maja 2014

nie wierzę ... spóźniłam się :(

Nie wierzę, do teraz nie mogę w to uwierzyć. Ja taka zorganizowana, wydawało by się, a przegapiłam tak ważną sprawę.
Przyszłam rano do pracy, odpaliłam kompa i od razu wiadomość na gg. Link od koleżanki i info "zapisy zakończone".
O co chodzi? pomyślałam, jak to zakończone?
Wchodzę na linka i czytam:
W ciągu niespełna czterech dni zakończyła się rejestracja drużyn do charytatywnego biegu biznesowego Kraków Business Run. Zaledwie 90 godzin potrzebowali pracownicy krakowskich firm i instytucji, by zapełnić listę startową planowanej na 14 września imprezy. Kraków Business run 2014 pobiegnie dla Daniela, podopiecznego Fundacji Jaśka Meli Poza Horyzonty.




Nie, tego się nie spodziewałam. Przecież te biegi są dopiero 14 września. Ok, zapisy były od 12 maja. Owszem, przyznaję, trochę się zagapiłam i nie zapisałam nas od razu, ale bez przesady. 90 godzin i już koniec? Przecież limit to 600 sztafet, czyli 3000 biegaczy.
Wow.
A mieliśmy wystawić 2 grupy (5-osobowe, bo to sztafeta) z firmy, włącznie z szefem. Już się zastanawialiśmy, czy robimy jedną szybszą grupę (2 osoby to nałogowi biegacze, ja się nie liczę), drugą wolniejszą, czy mieszamy składy po równo, bo przecież to miała być dobra zabawa i to w szczytnym celu. No cóż, pozostaje nam obyć się smakiem.
Owszem, możemy się wpisać na listę rezerwową, jakby jakaś grupa zrezygnowała, ale bądźmy szczerzy, jeśli ja byłam w stanie w ciągu chwili zorganizować zastępczą kuzynkę do drużyny rodzinnej w Mini Maratonie, to jak firma nie zorganizuje się, jakby im ktoś odpadł.


Ech. Moja wina, nie przypilnowałam tego. Trudno.
W ogóle ostatnio się zapominam.
Weszłam sobie parę dni temu na listę startową biegu "W pogoni za Żubrem", który ma być w Niepołomicach pod koniec czerwca, co by sprawdzić, czy mi już numer startowy nadali, a mnie tam wcale nie ma wpisanej. No łeb z płucami bym sobie dała uciąć, że ja się wpisywałam. Sprawdziłam więc historię przelewów, bo jak się wpisuję na jakieś biegi to od razu płacę co by mi nie umknęło, a tu nie ma przelewu na Żubra. I straciłabym łeb ... i płuca, bo się nie wpisałam wcale.
Zapominam się. To mnie chyba powinno martwić, hm.

czwartek, 22 maja 2014

kolorowe bieganie

O co chodzi z tym 8 czerwca? Czy wszystko zaprzysięgło się przeciw mnie?
Dzień ten mam zaplanowany, a raczej zaplanowano go za mnie, ale nieważne.
Najpierw więc musiałam zrezygnować z Półmaratonu Jurajskiego, bo się okazało, że 8 czerwca nie mogę pojechać, a teraz czytam, że 8 czerwca odbędzie się w Krakowie Festiwal Kolorów, a w związku z tym organizowany jest Bieg Solvay Kolor na dystansie 4 km w Krakowie Borku Fałęckim.


Dla mnie bieganie to nie wyniki, nie bicie rekordów, to przede wszystkim przyjemność, oderwanie się od rzeczywistości i dobra zabawa. Dlatego jest mi bardzo przykro, że nie będę mogła wziąć udziału w tym biegu, bo zapowiada się świetna przygoda.
Myślałam, że uda mi się namówić znajomych, żeby pobiegli i mi potem opowiedzieli jak było, ale niestety powiedzieli, że beze mnie nie idą. Nie wiem, cieszyć się czy martwić. Pewnie by mnie zazdrość zżerała, gdyby poszli, ale z drugiej strony to kto mi opowie jak było. Ech.


Dla zainteresowanych link.
bieg solvay kolor


niedziela, 18 maja 2014

Weekend biegowy w Krakowie

W mokrym, deszczowym Krakowie odbył się szereg biegów z okazji weekendu biegowego nazywanego  "KRAKOWSKIE SPOTKANIA BIEGOWE 16-18 MAJA 2014"
Spotkania biegowe zaczęły się od Biegu Nocnego w piątek 16 maja, a skończyły dzisiaj 13 Cracovia Maraton. W maratonie oczywiście nie brałam udziału, bo jeszcze nie czuję się na siłach.
Wzięłam udział w Biegu Nocnym, który odbył się o 21:00.
Po południu odebrałam sobie pakiet startowy i zapisałam od razu rodzinkę jako drużyna na Mini Maraton na sobotę, co by nie zostawiać tego na wieczór przed biegiem, bo przecież cały czas była ulewa. Nie padało, lało tak, że wycieraczki nie nadążały zbierać gdy wracałam do domu.
Trochę byłam tą pogodą przerażona, ale pojechałam. W ostatniej chwili zmieniono trasę, gdyż bulwary wiślane zostały zalane. Biegaliśmy zatem 3 okrążenia wokół Błoń Krakowskich. Trochę mało komfortowo szczególnie dla tych najszybszych, bo gdy oni ciągnęli już trzecie okrążenie, większość była przy drugim. I co z tego, że krzyczeli kto mógł, aby biec lewą stroną, jak ludzie pozatykali uszy słuchawkami i mieli wszystko gdzieś. Wrrrr. Jaka ja uczulona na egoizm ludzki jestem, jaką ja miałam ochotę tak podbiec do jednego czy drugiego zasłuchanego i tak palnąć w łeb. Wrrrr. W takich sytuacjach budzą się we mnie instynkty człowieka pierwotnego.
Poza tym całkiem dobrze mi się biegło. Nie padało, wiem, niewiarygodne, a jednak. Na chwilę przed startem przestało padać i nie padało przez całe 52 minuty, które biegłam. Oczywiście buty miałam przemoczone, bo wpadało się z kałuży w kałużę, ale to szczegół.

W sobotę o 12:30 był Bieg o Puchar Radia RMF.
Oczywiście lało, ale i tak biegło się całkiem przyjemnie. Z Błoni na Kopiec Kościuszki i z powrotem na Błonia. Do tej pory nie wiem jaki dystans, bo gps mi zastrajkował i się nie włączył wcale, a na każdej możliwej stronie internetowej która mówiła coś o tym biegu podany był inny dystans (od 3.5-4.5km) , ale to nieważne, bo bieg ten traktowałam lightowo, towarzysko, gdyż po pierwsze biegłam z grupą znajomych, którzy biegają jeszcze mniej i krócej ode mnie, a po drugie o 15:00 miałam drugi bieg (Mini Maraton).
Warunkiem uczestniczenia w tym biegu było biegnięcie w żółtej koszulce RMF-u, które rozdawali przed biegiem. Jak zobaczyłam jak wyglądamy po biegu to myślałam, że umrę ze śmiechu. Ufajdani po same uszy w błocie i przemoczeni do suchej nitki. Na szczęście miałam komplet ubrań do przebrania włącznie z butami i bielizną. Włosy wysuszyłam pod suszarką łazienkową, która mi ufajczyła trochę włosów, (nie cierpię smrodu spalonych włosów) ale tylko troszkę, więc nie widać.


W Mini Maratonie mieliśmy wziąć udział jako grupa rodzinna. Ja, kuzynka, dziecię me i dziadek.
I oczywiście od początku problemy, bo kuzynka wystraszyła się deszczu więc musiałam ją zastąpić inną, a do tego dziadki z młodym utknęli w korkach i przyjechali w ostatniej chwili.
Wpadliśmy więc szybko na metę 2 minuty przed rozpoczęciem, gdzie myślałam, że będzie też start, a tu mi ochrona mówi, że start to jest 500 metrów dalej. Biegliśmy zatem na ten start ile tchu. Dobrze, ze chociaż przestało padać. Wpadliśmy tam jak zaczęło się odliczanie, więc ustawiliśmy się pod koniec, żeby złapać oddech, szczególnie, że mnie dopadła kolka i dziecię moje też. Martwiłam się też o dziadka, ale ten ustawił się z przodu i ruszył od razu.
Przekazałam dziecięciu żeby biegł za wszystkimi, jak nie da rady to niech idzie szybkim krokiem byleby do mety doszedł i pobiegłam. Goniłam dziadka i go nie dogoniłam. Tzn podobno go gdzieś wyprzedziłam na trasie, ale nie zauważyłam go i gnałam dalej myśląc, że on przede mną. Wpadłam na metę z tak olbrzymim bólem kolkowym, że aż mi się nogi same składały. Zaraz za mną wbiegła wymieniona kuzynka i mi mówi, ze dziecię biegnie zaraz za nią. Niemożliwe pomyślałam, bo biegnąc do mety już układałam w głowie plan, że jak dobiegnę to się potem wrócę i poszukam dziecięcia i będę go dopingować aby jakoś doszedł.
A on rzeczywiście wpadł zaraz za nią. Miał tylko minutę straty za mną. Do tej pory nie mogę w to uwierzyć, a jaki był i nadal jest z siebie dumny. Dziadkowi też całkiem nieźle poszło jak na dziadka niebiegającego.
Dzisiaj maraton, trochę mi żal, że nie mam jeszcze takiej kondycji aby w nim wziąć udział, ale trudno, wszystko przede mną.


środa, 14 maja 2014

dziwne, zaskakujące czy niewiarygodne zawody biegowe

Właśnie przed chwilą przeczytałam o zawodach biegowych, gdzie trzeba przebiec jedną milę czyli 1600m, czyli 4 okrążenia stadionu, ale przed każdym okrążeniem trzeba wypić puszkę piwa, tak więc aby dobiec do mety trzeba zrobić 4 okrążenia i wlać w siebie 4 puszki piwa.
Zawody te nazywają się Piwna Mila
I tak sobie myślę, że ale jak to? Jak pod względem technicznym to przebiec, bo ok, przed startem wypijam puszkę piwa, im szybciej tym lepiej, potem biegnę te 400m (jedno okrążenie stadionu) zatrzymuję się, piję kolejne i tu pojawia się problem, bo kto szybciej wypije ten szybciej będzie mógł kontynuować bieg. Już widzę jak męczę to piwo. Ja z tych ekonomicznych jestem, więc po dwóch piwach to ja raczej daleko bym nie pobiegła. Ale ok, przyjmijmy, że biegnę kolejne okrążenie. Piję trzecie piwo i ... padam. Tak, to zdecydowanie nie są zawody dla mnie.
Ale jak wesoło jest potem na mecie. Hihi.

Ostatnio odbyły się też specyficzne zawody biegowe gdzie meta goniła biegaczy "Wings For Life" Rewelacja.  To są zawody, w których koniecznie muszę kiedyś w przyszłości wziąć udział.
Bieg ten odbył się 4 maja 2014r. w 32 krajach i 34 lokalizacjach. W Polsce był w Poznaniu. Ech trochę daleko, ale co tam.
Na czym polega ten bieg?
30 minut po starcie zawodników ze startu wyrusza samochód - meta, który goni biegaczy. Każdy, kogo ów samochód wyprzedzi automatycznie kończy swój bieg. Jedzie on z prędkością 15km/h, po godzinie zwiększa tempo do 16km/h, po kolejnej do 17km/h, a po następnej do 20km/h, by po kolejnej pędzić z prędkością 35km/h.
Bieg  "Wings For Life" już jest szumnie zapowiadany za rok na dzień 3 maja 2015r.
Ja chcę, ja chcę, ja muszę tam być.


Kolejnymi ciekawymi biegami jest "Bieg Granią Tatr"
I pomyśleć, że w tamtym roku gdy odbył się ten bieg, człapałam sobie właśnie z Murowańca na Granaty, zastanawiając się co się dzieje, że Ci ludzie biegną, że gdzie biegną, po co i dlaczego?
Tak, wtedy bieganie i zawody biegowe były dla mnie jeszcze bardzo odległą i niezrozumiałą dyscypliną sportu.
Trasa prowadziła z Doliny Chochołowskiej przez Wołowiec, Starorobociański Wierch, do Schroniska Ornak, dalej granią Czerwonych Wierchów na Kasprowy, skąd zbiegano do Murowańca omijając Orlą Perć i Granaty potem na przełęcz Krzyżne, Wodogrzmoty Mickiewicza, polanę Waksmundzką i na metę do Kuźnic. Razem 70km i olbrzymie przewyższenie  +5000/-4900m.
Dyrekcja TPN nie wyraziła zgody na organizację tego biegu co rok, dlatego też kolejna edycja będzie dopiero w 2015r, czyli co dwa lata.
Podziwiam ludzi, którzy mają w sobie tyle samozaparcia, taka kondycję, tyle siły, że pokonują takie dystanse górskie.


Ostatnim biegiem, o którym chciałam tu wspomnieć jest Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów, czyli dla mnie wow.
To bieg przełajowy w Złotoryi, gdzie tapla się w błocie,  brodzi po wodzie, w dziwnych trawskach, biegnie kanałami, czołga, przeskakuje przez różne przeszkody.
14 czerwca odbędzie się V Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów na dystansie 13km.
Widziałam zdjęcia z biegu (z poprzednich edycji oczywiście) i wiem, że nigdy, ale to nigdy nie zdecyduję się na taki bieg i nie dlatego, że boję się ubrudzić, o nie, ja po prostu brzydzę się tych wszystkich płazów, gadów, owadów, które czekają na zawodników w przeróżnych zakamarkach brrrrr, ale podziwiam ludzi, szczególnie kobiety, które biorą w nim udział. Dla mnie było, jest i pewnie pozostanie to jako wielkie wow.



niedziela, 11 maja 2014

co ma Rotmistrz Pilecki do mojego kopa motywacyjnego

Ano ma i to bardzo dużo.
Zacznę od tego, że uwielbiam lokalne mało znane, mało rozpowszechnione biegi. UWIELBIAM.
I uwaga, zaraz będę się chwalić, ale po kolei.
Dzisiaj odbył się I Bieg Rotmistrza Witolda Pileckiego we Wrząsowicach. To mała podkrakowska miejscowość.
Bieg był lokalny, bez elektronicznego pomiaru czasu, bez pompowanych startów/met, bez dokładnie znanej długości trasy (endomondo pokazało mi 3.80km, według regulaminu miało być 3.50km, a według znaków na asfalcie 3.5km było wysoko w górze, a potem jeszcze zbiegałam na dół na boisko i obiegałam je wokół do mety).
Startujących było około 50 osób.
Strasznie mi się nie chciało wziąć udziału w tym biegu. Byłam zmęczona po wczorajszych biegach. Do tego pogoda barowa, nic tylko kawa, książka i kocyk. Ech. Ale pojechałam. Nawet za specjalnie się nie rozgrzewałam przed tym biegiem. Do tego moja rodzinka się pojawiła, żeby mi kibicować i nie piszę tu o rodzicach tylko ciocia, kuzynka, kuzyn, ich córka i rodzice oczywiście i dziecię me (mąż kanapowiec został w domu) i pomyślałam wtedy, ale będzie wstyd jak ja ostatnia doczołgam się do tej mety, więc muszę się postarać.
Wystartowaliśmy i zaczęło kropić. Najpierw obiegliśmy boisko na około i  pobiegliśmy w górę asfaltem , a potem jeszcze bardziej w górę. Stwierdziłam, mam to gdzieś idę, nie będę się męczyć. Tak więc podejście pod górę pokonałam idąc, a potem się rozkręciłam, gdy zaczęło bardzo lać. Czekałam na moją kolkę wysiłkową  2km i nic, 2,5km i nic, 3km i dopiero przyszła. W lesie mnie dopadła, gdzie było bardzo stromo w górę. Wcześniej było w dół więc wyprzedziłam kilka osób i zaczaiłam się za taką jedną dziewczyną, z którą wyprzedzałyśmy się kilka razy na trasie. Przeszłam w szybki marsz mając ją cały czas na oku, ona biegła pod górę w lesie, ja szybko szłam. Gdy już góra prawie się kończyła, a ja zregenerowałam się trochę marszem to włączyłam piąty bieg i wyprzedziłam ją szybko, przyspieszając obok niej, aby dać jej moją postawą do wiadomości, żeby nawet nie próbowała mnie wyprzedzać czy zrównać się ze mną bo nie da rady. To było bardzo psychologiczne podejście z mojej strony, nie dać po sobie poznać jak mam dosyć. Zadziałało. Dała się wyprzedzić i nawet nie próbowała mnie gonić. Musiała wyczuć, że mam w sobie dużo siły. Tak, dobry blef to połowa sukcesu. Zostało mi 500m w dół i na około boiska. Słyszałam ją z tyłu jak biegnie, więc przyspieszyłam. Wpadłam na boisko i lecę ile tchu. I te tysiące myśli i obliczeń w trakcie, że dziewczyna wysoka, że ma długie nogi, że mnie zaraz wyprzedzi, ech.  Ale pomyślałam, ja mam dosyć, ona również. Wpadłam na metę w strugach deszczu z olbrzymim bólem kolkowym, a tu dziecię do mnie podbiega i mówi mi, że jestem trzecia wśród kobiet. Nie wierzyłam, normalnie nie wierzyłam. A jednak.
I teraz uwaga, będę się chwalić.
Zajęłam 3 miejsce wśród kobiet (i nie było tylko 3 kobiet startujących tylko około 20).
Dostałam piękną książkę i gratulacje. Jejć, nie wiedziałam, że to może być takie przyjemne.
To jest mój kop motywacyjny na najbliższe dni, może miesiące.




sobota, 10 maja 2014

dwa zawody biegowe w jeden dzień = samobójstwo

Moja rodzina, moi znajomi powiedzieli, że jestem szalona. Tak po dzisiejszym dniu przyznaję im rację.
Bo kto o zdrowych zmysłach, taki bardzo amator biegania bierze udział w dwóch zawodach biegowych w jednym dniu.
A tak było dzisiaj.
Jakieś pół roku temu zapisałam się na zawody do Skawiny, na 10km i ok. A tu całkiem niedawno pojawiły się zawody biegowe na 5km w Sieprawiu (między Myślenicami, a Krakowem) i oczywiście w tym samym dniu. Na te drugie zawody miałam bardzo, ale to bardzo blisko i jak tu nie iść. Obczaiłam wszystko i stwierdziłam, ze jak się sprężę to zdążę tu i tu. W Sieprawiu było te 5km o 13:00. W Skawinie o 15:30.
Cały dzień spędziłam dziś na zawodach bo najpierw o 11:00 biegło na 1000m w Sieprawiu moje dziecię. Poszło mu marnie, nawet nie chciał startować, bo był zmęczony po dwudniowej wycieczce szkolnej, z której wrócił wczoraj wieczorem (nawet nie chcę wiedzieć, co się tam działo, że on taaaaki zmęczony wrócił). Ale pobiegł. Potem o 13:00 biegłam ja. Dzięcię zostało uwieszone na szyi aparatem i miał robić wszystkim zawodnikom zdjęcia. Robił, jak robił, ale coś tam jest.
Wpadłam na metę, oczywiście z kolką, a jak, normalnie jakby jej nie było to bałabym się, że coś jest nie tak. Ostatnio zawsze mi towarzyszy przy biegach. Znajomi śmieją się ze mnie, że mam tam gdzieś zamontowany tempomat, że jak przekraczam daną prędkość, to się włącza jako kolka wysiłkowa. No coś w tym jest.
Wpadłam zatem na tę metę, odsapnęłam i stwierdziłam, że jadę do Skawiny. Wcześniej tylko do domu na szybko wziąć prysznic i już pędem (oczywiście autem, nie nogami) do Skawiny. Dziecię zabrał dziadek do siebie, bo przecie matka nawet czasu nie miała, co by obiad jakiś upichcić dla młodego. Dobrze, że są dziadkowie. Wspaniała instytucja.
W drodze do Skawiny dostałam telefon, że ja drugie miejsce zajęłam w swojej klasie wiekowej kobiet. No wgięło mnie. I że mam srebrny medal, i że ominęło mnie dekorowanie. Wow. W szoku byłam. Medal miał na mnie czekać w domu jak wrócę.


Paradoksem jest to, że ja z miesiąc wcześniej wykłócałam się z organizatorem biegów w Sieprawiu o medale. Bo oni się uparli, że medale będą tylko dla zwycięzców, a ja się upierałam, ze powinny być takie pamiątkowe dla wszystkich. No i medal mam. Hehe.

Za to w Skawinie byłam wrakiem. Jakaś dziewczyna dała mi tabletkę przeciwbólową przed biegiem, bo mi głowę rozsadzało. Biegłam sobie powoli, a kolka wcale nie ustępowała. W pewnym momencie naprawdę chciałam odpuścić, co jest dla mnie niewyobrażalne, ale tak miałam dość. Na końcu biegliśmy przez park, a ja marudziłam do sąsiadów biegaczy, że gdzie ta meta, że biegnę i biegnę, słyszę ich jak gadają przy mecie, a jej nie widać. Myślałam, że nie dobiegnę. To był koszmar. Już dawno się tak nie umęczyłam.
Obiecałam sobie, że nigdy więcej dwóch zawodów biegowych w jednym dniu. Oczywiście od następnego tygodnia, bo w następną sobotę też mam dwa w Krakowie (RMF i MiniMaraton, a wieczór wcześniej Bieg Nocny na 10km) ale to już po 4.5km a nie 5 i 10km.


poniedziałek, 5 maja 2014

Ojcowski Park Narodowy z nietoperzami w tle

W niedzielę na zakończenie długiego weekendu majowego wybraliśmy się do Doliny Prądnika w Ojcowskim Parku Narodowym.
Kto nie był, musi koniecznie się wybrać, gdyż jest pięknie. Ja kiedyś byłam, dziecię moje nie do końca, (bo raz z wycieczką szkolną przelecieli wybiórczo przez atrakcje Ojcowskiego Parku Narodowego), więc się nie liczy. Postanowiłam zatem pokazać dziecięciu swemu uroki naszej Polski.
Samochód zostawiliśmy na Parkingu w Czajowicach, skąd rzut beretem do Groty Łokietka. Ale Grotę ową sobie odpuściliśmy, gdyż wszyscy biorący udział w wycieczce już tam byli. Poszliśmy więc przez Las Chełmski, Bramę Krakowską, zahaczając o źródełko miłości (dziecię trzeba było od wody odciągać, gdyż wylał pół źródła na wszystko co się ruszało i nie ruszało w promieniu 30 metrów z szelmowskim uśmiechem na twarzy). 
Poszliśmy do Jaskini Ciemnej. Pamiętałam, że tam wchodziło się ze świecami (które przed wejściem rozdawał przewodnik), więc pomyślałam, atrakcja dla młodego. Taaaaa. Tylko, że jak dawno temu tam byłam, mało kto miał telefon komórkowy, nie mówiąc już o tym, że z wmontowaną latarką w telefon. Zatem w jaskini ciemnej było prawie tak jasno od latarek telefonowych jak na zewnątrz. Świeca więc przypadła mężowi, dziecię złapało w łapkę mój telefon z latarką. Pan przewodnik oprowadził, opowiedział o jaskini i pokazał nam mnóstwo nietoperzy (podkowce małe), które akurat dzień wcześniej wróciły do jaskini bo się ochłodziło.
Ile się pan przewodnik nagadał, że to przyjazne stworzenia, nie gryzą, nie piją krwi, nie wplątują się we włosy i absolutnie nie należy się ich bać. Uczepione o skały, zwinięte w kokoniki spały sobie gdzieś kilkanaście metrów nad nami, więc spoko, stwierdziłam, niegroźne. Ale oczywiście dziecię me z latarką w łapie wyczaił na ścianie trzy nietoperze zaraz obok na wyciągniecie dłoni. Jak jednemu przyświecił w kokonik to się obudził, jak się obudził to zaczął czyścić futerko, pewnie na pół śpiąco nie wyczaił jeszcze, że dziecię stoi obok i daje mu światłem po oczach. Chwilę trwało, zanim się zorientował, a jak się już zorientował to odfrunął przed samymi moimi oczami. Na prawdę, przed samymi. Żyłki w jego oczach zobaczyłam, tak był blisko. Podobno zapiszczałam dosyć donośnie. Ja się nie przyznaję. To się działo za szybko. Jeśli już nawet, to musiał być to odruch bezwarunkowy.
Nie boję się przecie nietoperzy. Chyba. Ale podobno w piskach zawtórowały mi dwie małe dziewczynki, więc jak Pan przewodnik zaczął nas ochrzaniać, mówiąc "co ja przed chwilą mówiłem, o baniu się nietoperzy ..." to zwaliłam winę na owe dziewczynki, że ja nie, no skąd, ja piszczałam? Niemożliwe.
Z jaskini Ciemnej poszliśmy wzdłuż Doliny Prądnika do ruin zamku ojcowskiego oraz do Kaplicy na Wodzie. Część z nas (ta słabsza) tam została, a reszta wróciła czarnym szlakiem po samochody.
Wycieczka udana. Prawie 11km przedeptaliśmy. Było słonecznie, aczkolwiek zimnawo (jakieś 11-12 stopni).


Poniżej kilka zdjęć.


 źródełko miłości w Dolinie Prądnika
źródełko miłości w Dolinie Prądnika

Brama Krakowska

Dolina Prądnika

przy Jaskini Ciemnej

widok od Jaskini Ciemnej na Bramę Krakowską

Dolina Prądnika

Dolina Prądnika

zamek w Ojcowie

Kaplica na Wodzie

piątek, 2 maja 2014

pokonywanie własnych słabości czyli TOUR PO BESKIDZIE WYSPOWYM

Wczoraj wybrałam się z "Odkryj Beskid Wyspowy" na III Tour Mszana Dolna .
Miało być 9 szczytów w jeden dzień, czyli 42km po Beskidzie Wyspowym. Szczytów było 7, gdyż okazało się, że aby przejść te 9 szczytów to trzeba by zrobić 52km. Na szczęście pomysłodawca "Odkryj Beskid Wyspowy" i nasz przewodnik Pan Czesław Szynalik przeszedł tydzień wcześniej tą trasę z gps i się okazało, że jest o 10km więcej niż zakładano. Dlatego trasa została zmieniona. I całe szczęście, bo 42km po szczytach było dla mnie niewyobrażalne, a co dopiero 52.
Ale uparłam się, ze pójdę, ile przejdę to przejdę, jak nie przejdę to zejdę wcześniej do jakiegoś miasteczka tudzież wioski i już. Nic na siłę.
O 5:00 była zbiórka pod Bazą Noclegową Lubogoszcz . Do tej bazy trzeba było jeszcze dojść 2km z Kasinki Małej, gdyż samochodem osobowym się tam nie dojedzie. Jeepa nie posiadam. Wstałam więc w środku nocy przeklinając się w duchu, że zamiast spać jak normalni ludzie, ja znowu coś wymyślam. I pewnie gdyby nie znajomi, którzy mieli po mnie przyjechać, obróciłabym się na drugi bok i odpłynęła w objęcia Morfeusza mając całą tą wyprawę w głębokim poszanowaniu, (a potem bym sobie tego nie wybaczyła, hehe). Szczególnie, że mój mąż kanapowiec, który miał jechać ze mną w ostatnim momencie jakoś sprytnie się wymiksował z całej tej wycieczki.

Dotarliśmy pod bazę o 5:00. Byłam bardzo zdziwiona, gdyż było masę ludzi. I młodzi, i ci starsi i nawet dzieci kilka było. Oczywiście na wstępie zostało powiedziane, że każdy idzie swoim tempem i jak ktoś stwierdzi, że nie da rady to przerywa wyprawę, omija niektóre szczyty i wraca do bazy. Nic na siłę. Pan Szynalik rozdał wszystkim uczestnikom mapy Beskidu Wyspowego (oni są zawsze świetnie przygotowani) i wyruszyliśmy na Lubogoszcz (968m). Stamtąd poszliśmy czerwonym szlakiem do Kasimy Wielkiej, by udać się na Śnieżnicę (1007m). Ze Śnieżnicy zeszliśmy do Przełęczy Gruszowiec, gdzie duża część grupy zatrzymała się na jadło i picie w Barze Pod Cyckiem. Reszta poszła dalej niebieskim szlakiem na Ćwilin (1072m). I tu wiedziałam co mnie czeka. Kiedyś szłam już tym szlakiem na Ćwilin, z mamą, która do tej pory mi to wypomina, bo miała to być krótka popołudniowa wycieczka, mama, córka, wnuk. Mama ma chciała aby nie była to długa wycieczka, więc wybrałam najkrótszy szlak, zwany "Ścianą Płaczu". Wiadomo, najkrótszy = najbardziej stromy, hehe, dlatego do tej pory mi to wypomina. Ale wróćmy do wczorajszej wyprawy. Dotarliśmy na szczyt, a stamtąd po krótkim odpoczynku ruszyliśmy żółtym szlakiem w stronę Mszany Dolnej. Cała grupa mocno się już rozciągnęła po szlakach i w pewnym momencie szła nas garstka razem. Przeszliśmy przez szczyt Czarny Dział (673m) i podążyliśmy w stronę szczytu Grunwald (624m), który był trochę poza szlakiem, a tam miał czekać na nas gulasz (tak, tak pomysłodawcy Odkryj Beskid Wyspowy pomyśleli o wszystkim). Tam się trochę zagubiliśmy, bo żółty szlak wiódł przez łąki i oznakowanie było fatalne, żeby nie napisać znikome. Szukaliśmy tego Grunwaldu chodząc tam i z powrotem. W końcu, gdy się okazało, że został w górze, (napotkaliśmy część grupy, która wiedziała gdzie iść) a my już przeszliśmy w dół, stwierdziliśmy, że odpuszczamy i idziemy do Mszany Dolnej. Część z nas się wróciła, część poszła dalej. Za to w Mszanie Dolnej zrobiliśmy sobie przerwę na lody. Potem poszliśmy czerwonym szlakiem do miejscowości Glisne, a tam mi zdechł telefon, a wraz z nim aplikacja endomondo, która rejestrowała moją trasę. Trudno. Z Glisnego powlekliśmy się na Szczebel (977m) i stamtąd schodziliśmy czarnym szlakiem  do Kasinki Małej i do Bazy Lubogoszcz gdzie czekał na nas żurek i odznaki.
Poniżej nasza trasa na endo. Pierwsza z gps-em, druga już bez, po zdechnięciu telefonu, wyznaczona ze strzępków rejestracji gps przy próbach wskrzeszenia telefonu.


W sumie przeszłam 45 km. Udało mi się zdobyć wszystkie szczyty, które były według planu do zdobycia.
Dzisiaj bolą mnie takie mięśnie, o których nawet nie miałam pojęcia, że mogą boleć. Ale za to nogi mnie nie bolą, wcale. Czyżby przyzwyczajone?  Ale najważniejsze, że mi się udało. To jest niesamowita satysfakcja.
Za rok też pójdę. 
A w tym roku (jak i w poprzednich) "Odkryj Beskid Wyspowy " organizują począwszy od 15 czerwca bardzo dużo wycieczek, tylko już takich lightowych: jedna wycieczka  = jeden szczyt. Może się na którąś wybiorę, ale to całą rodziną, bo to wycieczki i dla dzieci i dla starszych, bo lekkie i niemęczące.

Poniżej kilka fotek z wyprawy. 

w drodze z Bazy Lubogoszcz na szczyt Lubogoszcz

stacja narciarska w Kasinie Wielkiej

wzdłuż wyciągu z Kasiny Wielkiej na Śnieżnicę

widok na Kasinę Wielką

Ośrodek Rekolekcyjny na Śnieżnicy

Ośrodek Rekolekcyjny na Śnieżnicy


Ćwilin 1072m n.p.m. (Beskid Wyspowy)

Ćwilin 1072m n.p.m. (Beskid Wyspowy)

w drodze z Ćwilinu na Czarny Dział (żółty szlak)

gdzieś na żółtym szlaku (Ćwilin-Mszana Dolna)

gdzieś na żółtym szlaku (Ćwilin-Mszana Dolna)

gdzieś na żółtym szlaku (Ćwilin-Mszana Dolna)

gdzieś na żółtym szlaku (Ćwilin-Mszana Dolna)




w dole Mszana Dolna (żółty szlak)

czerwony szlak Mszana Dolna - Glisne - Szczebel



Szczebel 977m n.p.m. (Beskid Wyspowy)

 Szczebel 977m n.p.m. (Beskid Wyspowy)

czarny szlak ze szczytu Szczebel do Kasinki Małej

Baza Noclegowa Lubogoszcz