piątek, 30 października 2015

jesienne roztrenowanie

Bieganie to przyjemność, oderwanie od rzeczywistości, to trochę ruchu w moim zasiedziałym świecie. Jednak gdy boli tu i ówdzie po bieganiu to już to takie super nie jest.
Organizm potrzebuje regeneracji i tymi bolączkami woła o odpoczynek dla mięśni i stawów. Mój nie wołał, on krzyczał. Dlatego mija prawie tydzień od kiedy się lenię, nie biegam, nie ćwiczę, odpoczywam. Jeszcze jeden taki tydzień (mam nadzieję, że wytrzymam w stanie spoczynku ) i ruszam z nowa energią, nowym planem treningowym przygotowującym mnie ponoć do maratonu na wiosnę. Plan treningowy wykonam, ale czy maraton przebiegnę, i czy w ogóle wezmę w nim udział to już zupełnie inna bajka.
A tymczasem gdy jedynym wysiłkiem fizycznym dla mnie jest wejście po schodach na pierwsze piętro za oknem trwa właśnie piękna, złota polska jesień. Pogoda cudowna, temperatura w ciągu dnia dochodzi do14 stopni. Idealny czas na bieganie. Cóż, trudno. Są rzeczy ważne i ważniejsze.
Odpocznę przy słoneczku , a gdy zacznie się ta moja najmniej ulubiona część roku, czyli późna jesień, gdy szaro, buro, ciemno (bo ledwo wzejdzie słońce to za chwilę już zachodzi) i deszczowo to wtedy przebiegnę ten czas.


wtorek, 27 października 2015

o Półmaratonie Królewskim w Grodzie Kraka

W sobotę wzięłam udział w 2 Półmaratonie Królewskim w Krakowie. Wystartowałam i dobiegłam do mety, a patrząc na moje ostatnie biegowe porażki to jest to sukces.
Moja forma, moja kondycja leży i kwiczy. Nie, to nie moja wina (widzieliście kiedyś kobietę, która przyznaje się do własnych błędów? haha). Ostatnio ciągle coś, albo jestem przeziębiona, albo coś mnie boli co jest potrzebne do biegania i nie powinno boleć (czytaj: kolano, udo, Achilles), a ja po przebytym złamaniu zmęczeniowym chucham i dmucham na zimne i każdy, nawet lekki ból zapala czerwone światełko w moim umyśle.
Ale pobiegłam i wykręciłam nawet w miarę dobry czas jak na mnie i moje niebieganie. A to wszystko tylko i wyłącznie dzięki koledze, który robił za mojego prywatnego zająca, hamując mnie przez pierwsze kilometry i poganiając przez kolejne, żeby utrzymać równe tempo. Znosił moje zrzędzenie na ostatnich kilometrach i nie pozwalał mi przejść w marsz kiedy byłam pewna, że dalej nie dam rady biec. Jednak się udało. Pokonałam te 21 km biegnąc cały czas i wpadając na metę na resztkach energii.
To był świetnie zorganizowany bieg. Trasa przebiegała przez najpiękniejsze zakątki miasta. Kolorowy korowód złożony z kilku tysięcy biegaczy opanował Kraków. Tak, wiem, dla kierowców to był horror, bo zamknięto kilka ważnych ulic i  biorąc pod uwagę rozkopaną północ Krakowa tonącą w remontach  miasto przechodziło komunikacyjny paraliż.
Meta była na hali widowiskowo - sportowej Tauron Arena, a start obok. Na trasie setki wolontariuszy dbało o to aby nikomu nie zabrakło wody, izotoników, czekolady, bananów. Obok Areny ustawiono kilkadziesiąt Toi Toi-i. dzięki temu pierwszy raz w życiu nie stałam w kolejce do tego niebieskiego przybytku tylko mogłam od razu skorzystać. (Tak, wiele kobiet tak ma, że przedbiegowy stres działa na nie moczopędnie i ja niestety jestem wśród nich).
Największe wrażenie jednak na wszystkich zrobiła meta. Wbiegało się do Areny, gdzie witały nas setki kibiców, cheerleaderki machające pomponami, muzyka i to wszystko skąpane w kolorowych tańczących światłach. Czułam się jakbym wbiegała do jakiejś mistycznej krainy w innej rzeczywistości. Coś niesamowitego.


meta (źródło:  facebook.com/replayyourtime)

wtorek, 13 października 2015

pokonana przez maraton

Nie ukończyłam maratonu. Zrezygnowałam na 30 kilometrze.
Nieprawdopodobne, niewyobrażalne, a jednak.
A miał to być mój drugi maraton i pierwszy zagranicą.

Budapeszt. 
Wyjazd był organizowany od dawna przez klub biegowy do którego należę. Miałam tam biec krótszy dystans niż maraton. Zmieniło się 2 tygodnie przed zawodami. Czemu? Za dużo by opisywać, najważniejsze, że o tym że pobiegnę maraton wiedziałam dwa tygodnie przed.
Stwierdziłam, dam radę, powoli się doczłapię. Czas nieważny, byleby dotrzeć do mety.
Myliłam się bardzo. To nie jest jakieś tam 42 kilometry ale aż 42 kilometry, więc bez odpowiedniego przygotowania do maratonu nie powinnam w ogóle nawet o nim myśleć, bo przecież moje truchtanko od przypadku do przypadku się nie liczy.
Kilka dni przed tym biegiem dopadło mnie przeziębienie. Nie udało mi się go zwalczyć więc pobiegłam z zatkanym nosem, bolącym gardłem i ogólnym osłabieniem.
Zaczęło się od 24 km. Bardzo szybko traciłam siły. Dopadała mnie ściana za ścianą. Nie miałam nawet siły aby wyjąć kolejnego żela energetycznego. Gdy mi się już udało to dostałam takiego trzepania żołądka, że musiałam maszerować i momentami się zatrzymywać. Z takimi rewolucjami żołądkowymi, ogólnym osłabieniem, bólem mięśnia czworogłowego dotarłam do 29 kilometra trochę biegnąc, trochę idąc. I to był początek końca. Chwila postoju w toi toi'ju i gdy ponownie ruszyłam truchtem to dostałam takiego skurczu prawej łydki, że powaliło mnie na ziemię. Tak, powtórka z maratonu w Warszawie, nawet ta sama noga, tylko tym razem nie poradziłam sobie sama z bólem. Podbiegł do mnie najpierw policjant, a po chwili wezwał ratownika medycznego, który nacierał mi maścią i rozmasowywał tę nogę dobre 15-20 minut. Potem dał mi do wypicia jeszcze magnez i niby mogłam biec dalej. Próbowałam. Przebiegłam kilometr i gdy dotarłam do 30 kilometra, mój żołądek powiedział dość i zwrócił magnez w płynie razem z żelami i izotonikami. Tak mnie to osłabiło, że nie miałam siły biec. Maszerowałam, a skurcz nogi co chwilę dawał o sobie znać. Już nie bolał tak bardzo jak na początku ale jednak bolał i musiałam zatrzymywać się aby rozmasować łydkę. Obliczałam czas jaki straciłam i kilometry, które mi zostały do przebiegnięcia i stwierdziłam, że nie dam rady. Musiałam odpuścić.
Nie pamiętam żebym kiedykolwiek byłam taka przybita, taka wypruta psychicznie (bo o fizycznym zmęczeniu to już nawet nie piszę) taka zrezygnowana. Reszta grupy dotarła do mety i z jednej strony byłam z nich dumna i cieszyłam się razem z nimi, a z drugiej byłam totalnie wypalona wewnątrz z powodu własnej porażki. Pewnie gdybym była tam sama, to rozkleiłabym się całkowicie gdzieś w kąciku, a tak to musiałam nadrabiać miną. Nie mogłam im pokazać jaka jestem zdruzgotana. Zasłużyli na swoją radość, na to szczęście malujące się na ich twarzach. Nie chciałam aby się martwili moją porażką, to byłoby nie w porządku wobec nich. Wytrwałam więc nie roniąc żadnej łzy w drodze powrotnej do hotelu chociaż wewnątrz co chwilę rozsypywałam się na drobne kawałeczki.
Ale cała grupa mi bardzo pomogła nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Spędziliśmy wszyscy razem w Budapeszcie prawie 3 dni, a ile ludzi tyle pomysłów i przygód, więc było wesoło, sympatycznie, wspaniale. Zwiedziliśmy cały Budapeszt jeżdżąc autobusem Giraffe Hop On Hop Off, który ma dwie linie (+ rejs statkiem), kilkanaście przystanków przy najważniejszych zabytkach, na których można wysiąść, zwiedzić i wsiąść do następnego lub tylko jechać i słuchać opowiadania przewodnika w słuchawkach, w swoim języku (kilkanaście języków do wyboru), które są w autobusie. Świetna sprawa, szczególnie dla obolałych nóg po maratonie.
A ja pomimo, że przebiegłam tylko 30 kilometrów to jestem bardziej obolała niż po maratonie w Warszawie. Nadal mnie bolą nogi, a do tego pobolewa mnie ścięgno Achillesa w lewej nodze, które zaczęło mnie boleć w sumie dopiero wczoraj podczas zwiedzania miasta i tak nie bardzo chce przejść. No nic, nie będę się tym na razie martwić, dam mu trochę czasu. Dam sobie trochę czasu i zastanowię się co dalej. Odgrażam się na prawo i lewo, że kończę z bieganiem, ale wiem, że biegać będę dalej. Muszę tylko przemyśleć sobie kilka rzeczy. Przeanalizować błędy, wyciągnąć wnioski, zrobić porządny plan i to nie tylko dotyczący biegania ale i ćwiczeń i odżywiania i do przodu.
Przecież świat się nie kończy na jednym nieprzebiegniętym maratonie.










wtorek, 6 października 2015

jesienne tatrowanie

Stanąć na szczycie świata i poczuć wolność.
To jest to czego mi brakowało.
Już tak dawno nie byłam w Tatrach (tych Wysokich), że zapomniałam jakie to wspaniałe uczucie.
Z pełną świadomością mogę powiedzieć, że kocham góry i jestem naprawdę szczęściarą, że mam je tak blisko. Zaledwie sto kilometrów dzieli mnie od Tatr.
Niby tak niedaleko, a jakoś nie mogłam się zorganizować aby tam pojechać. W tygodniu pracuję, więc zostają tylko weekendy. I albo ja nie mogłam, albo koleżanka, która ze mną łazi po tych górach nie mogła, albo jak już miałyśmy obie czas na całodniowy wypad to znowu pogoda płatała figle i tak się to ciągnęło.
W ostatnią niedzielę udało nam się w końcu wybrać. Do końca się wahałyśmy czy wybrać Tatry Słowackie czy Polskie. Chciałyśmy zdobyć Szpiglasowy Wierch (2172m n.p.m.), ale nie wiedziałyśmy jaka jest sytuacja na szlakach tzn. czy nie są zlodowaciałe i śliskie w wyższych partiach. Stwierdziłyśmy, próbujemy, najwyżej zawrócimy lub przejdziemy innym szlakiem, a mianowicie od 5-ciu Stawów Polskich przez Świstakówkę w rejon Morskiego Oka.
Poszliśmy w czwórkę. Już w dolinie Roztoki musieliśmy się rozdzielić, bo inna koleżanka trochę przeliczyła się z formą i nie miała siły na wysokogórską wycieczkę. Rozdzieliliśmy się więc na dwa zespoły dwuosobowe i po dojściu do Doliny 5-ciu Stawów Polskich oni przeszli przez Świstakówkę do Morskiego Oka, a my wspięłyśmy się po łańcuchach (uwielbiam łańcuchy) na Szpiglasową Przełęcz, i zahaczając o Szpiglasowy Wierch również zeszłyśmy do tego najbardziej zaludnionego miejsca w całych Tatrach jakim jest schronisko przy Morskim Oku.
Pogoda cudowna, góry piękne. Pomimo utyrania się fizycznie, aby zdobyć szczyt odpoczęłam psychicznie i nacieszyłam oczy cudownymi widokami.

 Dolina 5-ciu Stawów PL

 Szpiglasowa Przełęcz
 Dolina 5-ciu Stawów PL
 w oddali Dolina 5-ciu Stawów PL
 szlak żółty ze Szpiglasowej Przełęczy do Morskiego Oka
 w oddali Morskie Oko i Czarny Staw
Morskie Oko

piątek, 2 października 2015

bo to wszystko zakręcone jakieś takie

Nie biegam. Tzn. biegam, ale mało biegam, a powinnam biegać dużo, ba nawet bardzo dużo. (ha, 4 razy w jednej linijce użyłam słowa "biegać", mój nauczyciel od polaka jakby to przeczytał to by zszedł, teraz natentychmiast, ale nieważne, jak o bieganiu to słowo to będzie nadużywane i już). Zatem powinnam biegać, dużo, bardzo dużo, bo w weekend (nie ten, następny) czeka mnie ważny bieg. Ale ciągle coś, to to, to tamto, to zimno na polu mi się wydaje (tak polu, ustaliliśmy to już dawno, nie dworze, nie zewnątrz tylko pole), to katar załapałam (a pilnuję się bardzo co by się nie pochorować na ten właśnie ważny weekend wyjazdowo - biegowy czyli 10-11 październik). I tak dni mijają, a ja wpadam w coraz większą panikę. Czy dam radę? Czy podołam? Czy nie padnę gdzieś na  trasie? Czy dobiegnę do mety? Na co ja się porwałam? Oj joj joj joj joj......
Ok. Uszy do góry, głęboki oddech.
Dam radę. Tylko bez paniki.
Jak to trener powiada? To tylko ...... kilometry. Nie, nie powiem Wam ile, nie chcę zapeszać. Trzymajcie kciuki, bo ten dystans to biegnie się przede wszystkim głową, nie nogami. :)


czwartek, 1 października 2015

w świecie baśni

Mało sypiam ostatnio. Szklany Tron i Celaena Sardothien pochłonęli mnie całkowicie.
Zastanawiacie się zapewne o czym piszę. Już wyjaśniam. Piszę o książce, a raczej całej serii. Dwa tomy pożarłam, do pożarcia pozostał trzeci tom. Aż się boję za niego zabierać, bo wiem, że przepadnę.
Dawno nie pisałam o swoich książkach, bo naprawdę nie było o czym. Owszem, czytałam, czytam i czytać będę, ale już nawet nie wiem ile książek ostatnio zostawiłam niedoczytanych. Kompletnie nie mogłam wpaść na nic godnego uwagi, ani wśród mojej ulubionej fantastyki, ani wśród kryminałów, ani obyczajówki. Niby recenzje wspaniałe, opisy książek wciągające, ale treści nudne, bezpłciowe, nijakie.
Wpadłam jakiś czas temu na książkę Sarah J. Maas "Szklany tron". Jej opis zamieszczony w necie kompletnie mnie nie ruszył. Ot kolejna papka. Zastanowiło mnie jednak, że na każdej internetowej stronie o książkach, każdym forum czytelniczym dostawała maksymalną ilość gwiazdek, punktów i same ochy, achy.
Zaczęłam więc ją czytać, nie spodziewając się niczego specjalnego .... i przepadłam.
Książka lekka, przyjemna. Połączenie Baśni Andersena z Harrym Potterem. Gdyby nie wątek miłosny (którego jak na mój gust trochę za dużo) i dokładne opisy krwawych podbojów, zabójstw głównej bohaterki i masakr powodowanych przez potwory, byłaby idealna dla mojego dziecięcia.
Są tam tajemnicze krainy, amulety, królestwo, straszny król, potwory, magia, nawet czarownica się pojawiła. Zupełnie inny świat.
Akcja książki pędzi, nie pozwalając na chwilę nudy i odrywając czytelnika całkowicie od rzeczywistości.

Poniżej opis I Tomu "Szklany Tron" ze strony http://lubimyczytac.pl/

Celaena Sardothien odbywała ciężką karę za swoje przewinienia wystarczająco długo, by przyjąć propozycję, z której nie skorzystałby nawet szaleniec: jej dożywotnia niewolnicza praca w kopalni soli nie musi kończyć się dopiero z dniem jej śmierci, jeśli tylko dziewczyna zdecyduje się wziąć udział w turnieju o miano królewskiego zabójcy. To będzie walka na śmierć i życie, ale Celaenie nieobce są tajniki fachu zawodowego mordercy. Jeśli się jej powiedzie, po kilkuletniej służbie na królewskim dworze odzyska wolność. Jeśli nie – zginie z rąk któregoś z przeciwników: złodziei, zabójców i wojowników, najlepszych w całym królestwie. Szanse na pomyślne przejście wszystkich etapów turnieju są niewielkie, ale Celaena nie ma nic do stracenia.

Pod okiem wymagającego dowódcy straży rozpoczyna przygotowania do starcia z najgroźniejszymi osobnikami królestwa. Wkrótce jednak pojawiają się komplikacje: ginie jeden z uczestników turnieju, a niedługo potem podobny los spotyka innego rywala młodej zabójczyni.

Czy Celaena zdoła dowiedzieć się, kto stoi za tajemniczymi zabójstwami? Czasu jest coraz mniej, a dziewczyna musi mieć się na baczności – zabójca może obrać za kolejny cel właśnie ją. Śledztwo doprowadzi do odkryć, których nigdy by się nie spodziewała.