Niestety nigdy nie jest tak jak sobie człowiek wymyśli. We wtorek dopadło mnie lekkie przeziębienie, takie z cyklu kapanie z nosa i pobolewanie gardła. Szczerze mówiąc olałam to totalnie, bo kto by się przejmował takimi pierdołami. W środę było coraz gorzej, a w ten mój niby wyczekany wyplanowany dwudniowy urlop to już w ogóle była chorobowa masakra. Poszło to dziadostwo na zatoki, więc łeb mi pękał, słabość ogarnęła, gardło zepsuło się do końca, a z nosa lało się tak, że w pewnym momencie bałam się, że się mogę odwodnić. Do tego się okazało, że młody również ma wolne w szkole i te dwa dni spędzi w domu. Szlag trafił moje plany, bo nie dość że czułam się jakby mnie coś zeżarło i wypluło, tak samo oczywiście wyglądałam to jeszcze musiałam robić za mamę na pełnym etacie czyli śniadanka, obiady, czy wrzasnąć kiedy młody dawał w kość, co nie było prostą sprawą, bo ja ledwo mówiłam, a o krzyczeniu to już mowy nie było.
Pogoda też nie wpasowała się w moje urlopowe plany, bo albo lało, albo właśnie miało lać, albo deszcz właśnie ustał. Ot, taki pogodowy miks ze słońcem i deszczem na przemian. Jedno mi się tylko udało. Wyspałam się porządnie. Trochę się tylko boję jak uda mi się jutro zwlec z łóżka o 5:00 do pracy, gdy przez tydzień wstawałam koło 9:00. Może być ciężko, szczególnie że choróbsko nadal mnie trochę trzyma i jakaś taka skapciała jestem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz