W piątek wzięłam sobie urlop co by pojeździć z koleżanką na rowerach. Miałyśmy pojechać Wiślaną Trasą Rowerową od Skawiny w stronę Oświęcimia. Ot takie 60 max 70 km sobie zakładałyśmy. Zrobiłyśmy ponad setkę, ja 108, a ona 111 km (rozbieżność stąd, że każda musiała do swojego domu dojechać). I nie były to takie lajtowe kilometry, tylko gnałyśmy jak strusie pędziwiatry, bo każda miała jakieś plany na piątkowe popołudnie (wyjechałyśmy rano).
Do tego noc pod namiotem to dla mnie była nieprzespana noc, bo chociaż nasza grupa położyła się grzecznie o północy spać, bo rano większość brała udział w biegu, to inni namiotowicze imprezowali do 4:00 nad ranem i za żadne skarby (ja nauczona zasypiać w ciszy) usnąć nie mogłam. Gdy w końcu imprezowa młodzież popadała i można było zmrużyć oko, bo skończyły się piski, krzyki, śmiechy itp. to o 6:00 pobudziły się wyspane dziadki i zaczęły się poranne rozmowy przy kawie.
Nie, nie narzekam, bo taki wypad weekendowy to świetna sprawa i raz na jakiś czas można w ten sposób spędzić czas, szczególnie jak się jedzie z fajnym towarzystwem, jednak wszystko to, czyli niewyspanie, imprezowanie, plażowanie i niedzielne kibicowanie złożyło się na potworne zmęczenie fizyczne. Dzisiaj już mi lepiej, czuję się wypoczęta i zaczynam planować kolejny intensywny weekend, a raczej dogrywać już zaplanowane rzeczy, bo lato jest krótkie, szybko minie i trzeba z niego wycisnąć co się da.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz