Uwaga, czytajcie szeptem, bo boję się o tym mówić głośno, żeby nie zapeszyć. W lutym przebiegłam 131 km. Tak, tak, właśnie. Jak na mnie to bardzo dużo, jak na mnie to oznacza, że ... i teraz uwaga - szeptem: że wracam powoli do biegania.
Skąd tyle kilometrów?
Ano uzbierało się z treningów i biegów - bo wzięłam udział w lutym w całych dwóch zawodach biegowych: Biegu Walentynkowym w Krakowie i biegu charytatywnym "Biegaj Sercem" w Myślenicach.
Dystans tych biegów był maleńki, ale zawsze coś. Większość kilometrów nabiłam na treningach. Ot tak po prostu wychodziłam z domu i biegłam, prawie jak Forest Gump haha.
Czy coś mnie boli?
A owszem, bolało, boli i pewnie będzie boleć. Ale to takie niegroźne bolączki buntujących się kopytek, które nie ma co ukrywać, ostatnio przez długi czas przyzwyczajone były do lenistwa i braku ruchu.
Skąd wiem, że niegroźne te bóle?
Ano po pierwsze, bo poboli i przestaje po rozciąganiu i rolowaniu, a po drugie mogę się chyba zacząć nazywać specem od kontuzji, bo miałam większość tych opisywanych na stronach dla biegaczy i po prostu wiem, że to nic poważnego. Tu zakuje kolano, tam zaboli czworogłowy, innym razem łydki się zbuntują udając, że są z ołowiu. Obserwuję dokładnie swój organizm przed, w trakcie i po bieganiu. starając się wyłapać wszelkie odchylenia od normy. Na razie jest ok i żeby tak pozostało, bo mam na ten rok wieeeelkie plany biegowe, no może bardziej marzenia niż plany, ale jakiś cel (nawet taki mało realny) trzeba mieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz