niedziela, 1 października 2017

O Biegu 3 Kopców, czyli gdzie byłam, a być nie powinnam

Na Bieg Trzech Kopców zapisałam się tak dawno temu, że już nawet nie pamiętam kiedy to było. To musiała być wiosna, bo wtedy jeszcze byłam pewna, że moja złamana noga to do jesieni na bank będzie jak nowa. Pod koniec sierpnia, kiedy widziałam jak mozolnie idzie naprawa kopytka chciałam przepisać pakiet na kolegę i wtedy (prawie 2 miesiące przed biegiem) okazało się, że już za późno, że organizator nie pozwala. No nie mogłam w to uwierzyć. Owszem, w regulaminie było to wyraźnie napisane, ale nie wczytywałam się dokładnie przy zapisie, bo do głowy mi nie przyszło, że można wprowadzić tak odległy czas do biegu na zmiany, szczególnie, że 2800 miejsc rozeszło się jak przysłowiowe świeże bułeczki w ciągu paru dni.
I właśnie przez ten jeden zapis w regulaminie stanęłam dzisiaj na starcie 11 PZU Biegu Trzech Kopców. Do tego biegu mam ogromny sentyment, bo właśnie udziałem w nim w 2013 r. rozpoczęłam swoją przygodę z bieganiem. Pomyślicie, kto normalny na swój pierwszy start wybiera bieg górski i to jeszcze na dystansie 13 km. Teraz to wiem, że zbyt mądre to nie było, ale wtedy miałam trochę inne wyobrażenie o  zawodach, odległościach i w ogóle o bieganiu.
Wróćmy zatem do opowieści z dzisiejszego startu, gdy już kilkadziesiąt zawodów biegowych mam za sobą i wiem czym to się je. Pewnie to moje doświadczenie właśnie powitało mnie rano bólem brzucha, stresem, biegunką i w ogóle mdłościami. Do tego stopnia, że zrezygnowałam ze zjedzenia żela energetycznego przed startem bojąc się, że razem z żelem wróci całe dzisiejsze śniadanie i być może wczorajsza kolacja też.


Skąd ten stres zapytacie?
Ano noga do końca niewyleczona, bo pobolewa, ja kondycję mam prawie zerową, bo zamiast biegać i trenować porządnie to chucham i dmucham na tę nogę, a tu wiedziałam przecie, że trzeba przez cały Kraków przebiec i to jeszcze przez kopce więc płasko nie będzie.
Wymyśliłam sobie zatem, że przez pierwsze kilometry, gdy trasa biegnie bardzo w dół, będę pędzić ile sił w nogach, a pod górkę sobie po prostu pójdę i jakoś to będzie. Gdy zobaczyłam te 2800 osób (teraz już wiem że wystartowało 2300, ale wtedy nie wiedziałam, a wyglądali spokojnie na 2800) na starcie, to stwierdziłam, że to moje pędzenie to w praktyce nie wypali, bo za dużo człowieka na metr kwadratowy przy tym zbieganiu ze startu będzie i się na pewno przykorkuje, bo tam i kamienie, i stromo, i zakręty ostre są.


Poczekałam więc, aż prawie wszyscy sobie pobiegną i ruszyłam za nimi na końcu. Dzięki  temu, że czekałam prawie 6 minut aż się biegacze wysypią ze startu to posłuchałam sobie piosenki AC/DC Thunderstruck, którą akurat na koniec puszczali z głośników, a która chociaż stara to jest świetna i daje porządnego kopa. Pewnie się bali, że ta garstka nas co została to ze strachu zrezygnowała i chcieli nas rozruszać. Udało im się to, super mi się wystartowało, rewelacyjnie zbiegało ze startu czyli Kopca Krakusa, bo był już luz i tylko świstało mi w uszach na zakrętach jak pędziłam. Pomyślicie pewnie, że jak tak gnałam to czas miałam rewelacyjny i w ogóle taki bieg to dla mnie bułka z masłem. Niestety nie było tak różowo. Pierwszy kryzys dopadł mnie już na Bulwarach Wiślanych pod Wawelem, gdy kolka dała o sobie znać, a ja drżącymi palcami walczyłam z folijką na cukierku (galaretce takiej co to w pakietach startowych dawali, wiecie, kupa cukru, słodkie jak fiks ale energii dodaje) i nie chciała się bezczelna rozerwać. Dopiero zębami ją potraktowałam i jakoś się udało.


Aleją Waszyngtona pod Kopiec Kościuszki to na przemian truchtałam i szłam, bo tam był pierwszy podbieg i bardziej to się bałam, że noga zacznie boleć, albo że stracę siły niż faktycznie coś mi się działo. Założenie jednak było takie, że pod górę idę to szłam, zanim do mnie dotarło, że ja mogę spokojnie biec, bo źle nie jest. (To pewnie ten cukierek zaczął działać haha). W Lasku Wolskim już się nie wygłupiałam z biegnięciem, bo po pierwsze wszyscy szli i nawet w tych wąwozach to się nie dało biec, bo ciasno było, a po drugie zmęczenie zaczynało brać górę i furczałam już jak stara lokomotywa. Pod koniec biegu, na 11 km miałam już wszystkiego dosyć, że czułam się jak stary zardzewiały rower, który ktoś wprowadził w  ruch i wszystko w nim skrzypi i rdza leci. U mnie dość, że skrzypiało to jeszcze bolało mnie dosłownie wszystko, nawet kark mnie bolał, a karkiem to przecież nie biegłam. W głowie mi strzelało, ciemno się robiło przed oczami i miałam wrażenie, że jak dobiegnę do Kopca Piłsudskiego, który trzeba jeszcze oblecieć na około, żeby dotrzeć do mety, to padnę na pysk i się nie podniosę. Przeszłam zatem z truchtu w marsz i regenerowałam resztki sił, coby na końcówce chociaż jako tako przebierać tymi nogami, szczególnie, że moja grupa biegowa zrobiła przed samym kopcem strefę kibica i nie mogłam dopuścić, żeby widzieli mój koniec (taki na śmierć). Jak mnie zobaczyli to darli się jak opętani, motywowali, a ja miałam jednokolorową plamę przed oczami, która mi się utworzyła z ich koszulek klubowych, gdy na nich zerknęłam. Wpadłam tylko w objęcia naszej maskotki, (no dobra, przyznaję się, rzuciłam się na nią z błaganiem w oczach) mówiąc jej, że ja zostaję, że ja już nie chcę, to mnie tylko ofuknęła, że mam biec do mety i cóż było zrobić. Pobiegłam.
Nie pamiętam za dobrze momentu przebiegnięcia przez metę, biegłam dalej. Dopiero mój mózg, który działał w wielkim otępieniu i pewnie nie do końca dogadał się od razu ze wzrokiem, po dobrej chwili dopiero zaczął mi rejestrować, że ja mijam wolontariuszy z medalami, inni chcą na mnie rzucić folię termiczną, a jeszcze inni wyciągają ręce z wodą w moją stronę i tak jakoś ciasno się nagle zrobiło. Wtedy zaczęłam hamować.


Złapałam medal w łapkę i naładowana jeszcze endorfinami poszłam od razu do depozytu, bo bałam się, że jak usiądę sobie gdzieś na chwilę by odsapnąć to już mogę nie wstać. I gdy już z plecakiem w ręce poszłam do nadal kibicującej reszcie dobiegających do mety, mojej grupie   to wtedy już zeszło ze mnie całe powietrze i zrobiłam się jakaś taka sflaczała.
Teraz patrząc na to tak na spokojnie czuję się w jakiś sposób z siebie dumna. Po pierwsze, że nie zrezygnowałam z biegu, a po drugie, że dobiegłam i to z lepszym czasem niż w moim debiucie w 2013 r. więc wcale tak źle nie było. Mam piękny medal do kolekcji, a muszę przyznać, że medali w tym roku za wiele to z biegów nie nazbierałam i całkiem fajną koszulkę techniczną w butelkowo zielonym kolorze. W takim jeszcze nie mam, więc radość tym większa z kolejnego ciuszka biegowego.

zdjęcia:
https://www.facebook.com/richiekrkfoto/
https://www.facebook.com/CracoviaMaraton


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz