środa, 25 czerwca 2014

atak bezdomnych ślimaków

Zacznę od tego, że jakoś pozbierałam się po chorobie i znowu biegam. I od razu mi lepiej. I fizycznie, i psychicznie. Staram się biegać 3 razy w tygodniu po minimum 10 km. Różnie mi to staranie wychodzi, ale nieważne, nie o tym chciałam.
Dzisiaj zanim wyszłam biegać, przetoczyła się olbrzymia ulewa. Gdy deszcz przestał padać to pobiegłam.
I jedno mogę powiedzieć, nie było łatwo. I wcale nie chodzi mi o mokre chodniki, kałuże, o nie. Dzisiejszy bieg, to był bieg z przeszkodami. Kark mnie bolał, bo musiałam cały czas wnikliwie obserwować podłoże i biegłam pochylona.
Dlaczego?
Ano po deszczu z każdej dziury wypełzły ślimaki i to te bezdomne, bez muszli. Obrzydliwe, wstrętne kanibale, które zjadają wszystko i siebie nawzajem. Brrrr. Trzeba było bardzo uważać, co by jakiegoś nie rozdeptać, bo były ich tysiące. Wiem, wiem, po takim ślimaku to lepsza przyczepność butów, ale jak to potem zmyć z podeszwy. Fuuuu.


Zauważyłam też ciekawą rzecz. Okoliczne babcie znalazły sobie nowe zajęcie, bo co rusz spotykałam pochylającą się babcię z pojemnikiem soli, która namiętnie soliła owe ślimaki. Nie wiem, może zawody robiły, która więcej posoli, ale wyglądało to dosyć zabawnie.
Bo trzeba wam wiedzieć, że jak się posoli takiego ślimaka bezdomnego (fachowa nazwa to Ślinik Ogrodowy), to on się rozpuszcza.
Zatem ja sobie biegłam, a babcie rywalizowały w soleniu ślimaków. Podejrzewam, że gdybym poczekała z godzinkę z tym biegiem, to teren zostałby dokładnie oczyszczony przez solące babcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz