poniedziałek, 10 listopada 2014

domowa kwarantanna czyli jak zmaścić długi weekend

Kwarantannę domową oficjalnie uważam za zakończoną. Wszyscy żyją i mają się się prawie dobrze (pozostał lekki ból brzucha - to się nie liczy).
Zaczęło się w piątek. Młode diable przywlekło skądś wirusa. Wiadomo długi weekend, trzeba było zmaścić rodzicom plany towarzysko-wycieczkowe. Dzieci podobno tak mają (chociaż myślałam, że tylko te mniejsze). Chorują zawsze gdy nie powinny.
Zatem piątek, potem cała noc i pół soboty to była walka co by nie dopuścić do odwodnienia dziecięcia. Jak tylko wymioty się skończyły zaczęła się gorączka, a jak, przecież musi się coś dziać, żeby nudno nie było. Zatem przez pół soboty i całą kolejną noc walczyłam z gorączką u młodego, która się wcale obniżyć nie chciała. Na szczęście na niedzielę został mu tylko ból brzucha i olbrzymia słabość (przynajmniej nie fikał). Muszę przyznać, że młody nawet ładnie współpracował. Pił co chwilę, wiedząc że i tak wszystko zwróci, nawet przełknął trochę jedzenia. Wystarczyło mu oznajmić, że w szpitalu nie ma WiFi, a że długi weekend to nie nawodnią go raz, dwa, tylko posiedzi tam z podłączoną kroplówką dobre kilka dni. Zadziałało.
Mnie dopadła tylko gorączka, ogólne osłabienie i ból brzucha. Wymioty mnie ominęły (to pewnie przez tą pepsi z małą domieszką). Ale jak zobaczyłam się w lustrze w niedzielny poranek, bo dwóch prawie bezsennych nocach, to się porządnie wystraszyłam swojego odbicia.
A mąż? Jego ominęło wszystko (oprócz bólu brzucha). I nie wiem czy to przez to, że taki odporny, czy że go mało w domu i nie zdążył się zarazić.
Ale dzisiaj już powróciliśmy do świata żywych. Szkoda tylko tych kilku straconych dni, ech. Taki wirus, takie niby nic, a tak potrafi sponiewierać.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz