niedziela, 2 sierpnia 2015

Bieg Szlak Trafi

Nigdy więcej, oj nigdy więcej
Jakiś czas temu zapisałam się na bieg w Parchatce nieopodal Kazimierza Dolnego o nazwie "Szlak trafi".
Przyznam, że właśnie przez ową nazwę zwróciłam uwagę na ten bieg, do tego tylko 7 km do przebycia w pięknej okolicy, bo w Kazimierzowskim Parku Narodowym. Bieg - jak go reklamowali organizatorzy odbywał się po wąwozach lessowych.
Stwierdziłam, że jest to coś dla mnie, bo gdy dostałam od życia po łapach (a raczej po nogach- kontuzja) to od tej pory staram się biegać rozsądnie i nie rzucam się jak pies na kości na biegi, które wykraczają ponad moje możliwości. Biegam rekreacyjnie, dla przyjemności.
Zatem bieg ten był jakby dla mnie zorganizowany, bo słowo "wąwóz" kojarzył mi się z czymś na dole, więc dużych przewyższeń się nie spodziewałam (teraz wiem, jak bardzo nieprofesjonalnie się zachowałam nie sprawdzając profilu trasy, a może to lepiej bo pewnie bym odpuściła i nie miała takich wspomnień) a poza tym przy okazji planowałam również spędzić weekend w Kazimierzu Dolnym , w którym ostatnio byłam bardzo dawno temu.
Rano musieliśmy bardzo wcześnie wyjechać (tak, dzięcię moje i mąż kanapowiec postanowili mi potowarzyszyć), bo pomimo że do Parchatki było tylko ok. 300 km to przez fatalne połączenie drogowe (albo drogi w rozbudowie, albo lokalne) nawigacja podawała 4.5h jazdy. Oczywiście stwierdziłam, że pewnie podaje z dużym zapasem i wyjechaliśmy trochę później i przez to moje niedowierzanie ledwo zdążyłam na bieg.
O 9:50 zjawiliśmy się w okolicach parkingu w Parchatce, bo na sam parking to nam się już nie udało wjechać, tyle było aut, a bieg zaczynał się o 10:10.
Wyprułam więc z auta zostawiając rodzinkę i biegłam z dobre 500 metrów do biura zawodów modląc się w duchu aby jeszcze było czynne. Było. Odebrałam szybko pakiet, zaagrafkowałam numer startowy do koszulki, chipa na kopytko i pobiegłam do kolejnego namiotu, gdzie mieścił się depozyt, z moimi gadżetami (rodzinki nadal nie było, pewnie szukali gdzieś miejsca dla auta). Potem szybciutko na start, a tam zdążyłam jeszcze zamienić parę zdań z lokalnymi biegaczami gdzie dowiedziałam się, że są dwa porządne podbiegi.
Pffiii, pomyślałam, ludność nizinna to pewnie inaczej rozumie stwierdzenie "dwa porządne podbiegi" niż ja mająca prawie "za płotem" Beskid Makowski, bo jak okiem sięgnąć żadnych górek w okolicy startu/mety nie widziałam, tylko lasy i lasy.
Oj jak bardzo się myliłam.

Start. Pierwsze 500 metrów drogą wozową (czyli dwie koleiny i środkiem trawa). Trzeba było bardzo uważać gdzie stawiało się stopy, bo można było skręcić nogę.
Ale to jeszcze nic, wbiegliśmy w las i się zaczęło stromo w górę, bardzo, bardzo stromo. Pierwszy podbieg mnie wykończył, szczególnie, że nie licząc gnania co tchu do biura zawodów nie zdążyłam zrobić żadnej rozgrzewki po 4.5 godziny siedzenia w aucie. Łydki paliły mnie żywym ogniem pomimo owleczenia je w opaski kompresyjne.
Potem gdy już wyskrobałam się na górę to było już tylko gorzej, bo albo biegło się drogą wozową, albo w trawach po kolana, albo po wielkich wertepach ostro w dół (miałam wtedy wrażenie, że ten zbieg jest jak zjeżdżalnia grawitacyjna, ostro w dół wąskim wąwozem i zakręt za zakrętem). Gdy w końcu znalazłam się na dole to wylądowałam w wąwozie pełnym błota. Nie były to jedna czy dwie błotne kałuże ale cała droga była jednym wielkim bajorem błotnym, do tego dodam, że była to droga z wertepami, uskokami, dołami. Nie dało się biec bo nogi się rozjeżdżały w tym błotku w różne strony, ba, nawet z pokonaniem tego błotnego odcinka marszem miałam spory problem.
Gdy już wydostałam się z błota (uwalona, jak świnia, po kolana) to czekał na mnie długi podbieg. Jeszcze dłuższy i bardziej stromy od pierwszego. No tak, jak się zbiegało i zbiegało do błotnej depresji to trzeba było potem wyleź nad poziom morza.
Na szczęście na końcu podbiegu czekał na mnie punkt z wodą. Napoiłam się, pogadałam chwilę z wolontariuszkami narzekając na te ich góry i pobiegłam dalej zanurzając się tym razem w wysokich trawach, bo trasa prowadziła przez łąkę. Niestety to nie była młoda trawka tylko takie nieścinane od jesieni ostre, stare, kujące badyle.
Potem jeszcze jeden bardzo ostry zbieg i meta.

Już dawno nie byłam taka szczęśliwa jak w tym momencie kiedy zobaczyłam metę. Nawet na końcu przyspieszyłam wydobywając resztki energii aby mieć ten bieg już za sobą. Na mecie dostałam dwa medale.
Jeden oficjalny biegowy, natomiast drugim był kazimierzowski kogucik z piernika na tasiemce.
Kogucika już niestety nie ma, bo włożyłam go w samochodzie do bocznej kieszeni w drzwiach i coś (wciśnięte tam razem z nim) uszkodziło mu dziobek, a wiadomo, że kogucik bez dziobka to już nie jest to samo, więc zeżarłam piernikowy medal.
Podsumowując mogę powiedzieć, że żaden bieg mnie tak nie sponiewierał jak bieg "Szlak trafi" ale za to trasa wiodła przez prześliczne tereny. Momentami wąwozy te podobne były do znanego wszystkim Wąwozu Królowej Jadwigi w Sandomierzu, więc pięknie. Kiedyś się tam jeszcze wybiorę, ale nie na bieg, a na pieszą, całodniową wycieczkę, bo warto tam wrócić.
Po biegu i krótkim odpoczynku nastąpił czas na relaks i zwiedzanie Kazimierza Dolnego i okolicy.

ruiny zamku Kazimierza Wielkiego w Kazimierzu Dolnym

 widok z Baszty na Wisłę i część Kazimierza Dolnego

 widok z Baszty na Kazimierz Dolny

 widok z Góry Trzech Krzyży na Kazimierz Dolny

Góra Trzech Krzyży

Rynek w Kazimierzu Dolnym

 Nałęczów - Stare Łazienki

Nałęczów - Park Zdrojowy 

 Nałęczów

Nałęczów - Stare Łazienki w Parku Zdrojowym



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz