W ostatnią niedzielę kilka tysięcy osób wzięło udział w Krakowie w topieniu Marzanny i w biegowym przywitaniu wiosny półmaratonem i biegiem na 10 km.
Byłam wśród nich i ja, tzn. tych półmaratończyków.
Do ostatniej chwili się wahałam czy wziąć udział w tym biegu, bo po dyszce w Myślenicach (tej tydzień wcześniej) bolała mnie łydka, a tu trzeba było przebiec 21 km. Z jednej strony bardzo chciałam w ten sposób rozpocząć ten wiosenny sezon biegowy, a z drugiej strony miałam świadomość, że z kontuzjami się nie biega, bo można się jeszcze bardziej załatwić, tak na długie tygodnie lub nawet miesiące i że nie powinnam.
Czyli typowo. Walka serca z rozumem. Zwyciężyło serce.
Pobiegłam.
Chociaż przed biegiem miałam takiego stresa, że nie chciało mi się nawet z nikim rozmawiać, co było trudne, bo jechaliśmy razem, całą naszą kilkunastoosobową grupą busem i każdy coś do mnie mówił. Ale usiadłam sobie z boku i starałam się nie odzywać przeżywając wewnętrznie moją głupią tak naprawdę decyzję i tylko tak sobie myślałam "dajcie mi wszyscy święty spokój i pozwólcie umartwiać się nad własną głupotą".
Przed biegiem tradycyjnie już był chaos, bo jedni się rozproszyli do depozytu, inni do toalety a jeszcze inni robili sobie porządną rozgrzewkę, więc nie bardzo miałam czas myśleć o tych 21 km do pokonania z bolącą łydką.
Nawet nie wiem kiedy znalazłam się na starcie, kiedy ustawiłam się w swojej strefie czasowej i kiedy to tak naprawdę się zaczęło.
Biegłam powoli wnikliwie analizując swój ból, bo stwierdziłam, że jak coś zaboli bardziej to po prostu zejdę z trasy i tyle. Biegłam z koleżanką, dla której to był debiut na tak długim dystansie i kolegą, który robił za jej zająca pilnując by biegła równym tempem do mety. Moja łydka bolała do 5 - 6 km, potem coraz mniej, a około 10 km ból całkowicie minął, a ja dostałam porządną dawkę endorfin od organizmu. Zostawiłam ich więc z tyłu i biegłam sobie dalej sama. Zjadłam jednego żela energetyzującego mając w planie koło 15 km zjeść kolejnego gdy zacznę opadać z sił. Nie wiem kiedy zrobił się 18 km, tak dobrze mi się biegło. Oczywiście kiedy zaczęłam opadać z sił, to na kolejnego żela było już za późno, bo mój żołądek zaczął się buntować. Piłam tylko jak wielbłąd na każdym punkcie nawadniającym wszystko co wpadło w moje ręce. I wodę i izotoniki i tak jakoś doturlałam się do 20 km. Został ostatni do pokonania. To był dla mnie najgorszy kilometr. Długa prosta na Błoniach krakowskich, gdzie cały czas widać było metę, a wydawało się jakby ona się oddalała. Do tego prosto w twarz wiał przenikliwie zimny wiatr z taką siłą, że pomimo tego, że ciało było rozgrzane i na całej trasie było mi ciepło to na metę wpadłam skostniała z zimna.
Zgarnęłam medal, który przysługiwał każdemu kto ukończy półmaraton i poszłam sobie na boczek sprawdzać swoje kopytka. Trzeba było oszacować straty, co boli nowego, co ze starymi bólami i w ogóle. O dziwo, nie bolało mnie nic, nawet ta nieszczęsna łydka, która tylko delikatnie pulsowała. Zrobiłam więc mega szybkie rozciąganie i poczłapałam szukać resztę grupy.
To rozciąganie byle jak czuję jeszcze do dzisiaj. Tzn czuję, że mam uda. Porobiły się zakwasy. Łydka jakoś cudownie ozdrowiała (odpukać) bo boli tylko przy dotyku, a nie cały czas. Być może potrzebowała takiej terapii wstrząsowej. Nie wiem. Ważne, że teraz muszę sobie dać trochę czasu na regenerację.
A półmaraton? Był to mój czwarty półmaraton i mi się bardzo spodobał taki dystans.
Krótsze biegi też są super, ale więcej czasu schodzi na przyjechanie, odebranie pakietu, przebranie, potem depozyt i znów przebieranie po biegu i cała ta otoczka niż na sam bieg. A w półmaratonie to już się trochę biega. Jak sobie tak o tym myślę, to chyba podobało mi się przede wszystkim dlatego, że pierwszy raz nie biegłam na maksymalnej mocy tylko lekko (tak, ze strachu przed całkowitym zepsuciem nogi) swobodnie, nie patrząc na zegarek, nie próbując pobić życiówki, nie czując bata nad sobą, że muszę być szybsza i lepsza. Biegłam dla przyjemności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz