Sobota to był jeden z tych niewielu dni, który ledwo się zaczął to już skończył. Nie, nie przespałam całego dnia. Obudziłam się o 5:00, a potem czas przyspieszył i nagle zrobiła się 20:00.
Co było pomiędzy tymi godzinami?
Gdybym chciała o wszystkim opowiedzieć, to pewnie mogłabym niezłą powieść sklecić.
To był dzień, w którym w małej miejscowości pod Myślenicami w województwie małopolskim Porębie odbył się II Półmaraton Mustanga. Był to bieg górski po pięknych zakątkach Beskidu Makowskiego, w którym wzięło udział około 230 biegaczy.
Dla jasności - ja nie biegłam, do tego stopnia szalona nie jestem, żeby ledwo wylizać się z kontuzji i już rzucać na półmaraton i to po górach. To był bieg dla twardzieli (i twardzielek - bo kobiet też sporo brało w nim udział). Ja natomiast pomagałam przy jego organizacji.
A jak wygląda organizacja takiego biegu w dniu zawodów? Ano tak, że o tym, że nic jeszcze nie jadłam przypomniałam sobie gdzieś koło 11:00 gdy już biegacze pędzili po górach jak mustangi od dobrej godziny.
Rano obowiązkowo kawa. Jeść nie muszę ale bez kawy na dzień dobry to lepiej obchodzić mnie dużym łukiem, bo moja tolerancja na wszelkie przeciwności losu spada do zera i robię się wredna dla otoczenia. Nie mogłam tego zrobić ludziom, wspaniałym wolontariuszom, z którymi przyszło mi współpracować przy obsłudze biura zawodów, dlatego wyżłopałam na szybko kawę, którą zrobiły dla mnie koleżanki i już mogłam rzucić się w wir pracy.
Najpierw biuro zawodów, potem gdy już wszyscy odebrali pakiety startowe przenieśliśmy się na zewnątrz w okolicę startu/mety gdzie gdy biegacze wyruszyli aby zmagać się z 21 kilometrami na starcie pojawiły się dzieci, które również miały swój bieg. Na placu startu/mety trzeba było przygotować wodę dla wszystkich i drożdżówki i medale. Na szczęście kilku kolegów z pomocą wolontariuszek z biura zawodów zajęło się tym,więc mogłam wziąć w rękę aparat i wypatrywać paralotniarza, który po biegu dla dzieci zrzucał w tzw. "strefie rekreacyjnej" z nieba batoniki.
W międzyczasie ratowaliśmy też gigantyczny tort upieczony z okazji 1 urodzin Półmaratonu Mustanga, bo zrobiło się tak ciepło, że owy tort zaczął się rozpływać. Tort został uratowany dzięki pomocy pań pracujących w kuchni naszego zaplecza czyli Ośrodka Pod Kamiennikiem w Porębie. Gdy do jednej wielkiej lodówki się nie zmieścił, do drugiej również, umieszczony został w chłodnej spiżarni i dotrwał do końca biegu.
Potem gdy już zaczęli przybywać pierwsi biegacze, ulokowałam się z aparatem w okolicy mety i pstrykałam nadbiegającym zdjęcia, aby każdy miał pamiątkę w postaci fotki z tego biegu.
Przy okazji dowiedziałam się od nabuzowanych endorfinami biegaczy co im się podobało, a co można by poprawić, bo to cenne wskazówki, które na pewno zostaną wzięte pod uwagę w następnym roku.
Organizacja biegu to praca wielu ludzi, którzy muszą ze sobą współpracować, być zgrani i zsynchronizowani, bo np. biegacze wpadający na metę nie będą czekać na medale czy na wodę. Ludzie odpowiedzialni za pomiar czasu muszą szybko przygotować listę wygranych i to nie tylko w klasyfikacji generalnej ale też w poszczególnych kategoriach wiekowych, bo biegacze i kibice nie będą czekać w nieskończoność na dekorację i puchary. Wszystko musi działać jak w szwajcarskim zegarku. O wolontariuszach na trasie, którzy podają wodę czy pilnują aby nikt nie zabłądził już nie wspomnę.
Patrząc teraz na to wszystko, mogę z całą świadomością stwierdzić, że udało nam się zgrać jako grupa, że nie było większych wpadek organizacyjnych. Piszę większych, bo mniejsze oczywiście się zdarzały, ale biegacze i kibice ich raczej nie zauważyli, a nam szybko i sprawnie udawało się za każdym razem wyjść z opałów.
Sobota minęła mi zatem w szalonym biegu organizacyjnym. I to nic, że jak wróciłam do domu to dosłownie padłam, bo warto było. I to nic, że zazdrościłam biegaczom, którzy wbiegali w pełni szczęścia na metę, bo sama chętnie pobiegłabym w takim biegu. To nic, kiedyś pobiegnę, a taki ogrom radości i szczęścia, który widziałam na mecie buduje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz