W tamtym roku po przebiegnięciu II Górskiego Biegu Niepodległości ze Skawiny do Mogilan zrobiłam sobie założenie, że jeśli tylko będę mogła (czytaj: nie powalą mnie żadne kontuzje i inne przeciwności losu) to co roku 11 listopada w Narodowe Święto Niepodległości będę brała udział w zawodach biegowych. Będzie to takie moje upamiętnienie tego ważnego wydarzenia.
Jedni biorą udział w marszach, inni spotykają się na wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych, a ja postanowiłam, że będę biegać i to w każdym roku w zawodach w innym mieście.
Jak postanowiłam tak zrobiłam.
Wczoraj wzięłam udział w 3 Krakowskim Biegu Niepodległości na dystansie 11 km. I jestem z siebie dumna, że zdecydowałam się na start chociaż do ostatniej chwili mój rozum toczył walkę z sercem, bo od 3 tygodni (od Półmaratonu Królewskiego) jestem niebiegająca. Moja kondycja (jeśli to co zostało można jeszcze tak nazwać) leży i kwiczy, pasmo biodrowo-piszczelowe nadal pobolewa i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że powinnam odpuścić. Nie odpuściłam, pobiegłam, dobiegłam, medal za uczestnictwo dostałam i mogę spokojnie zakończyć ten sezon biegowy i czas do końca roku przeznaczyć na regenerację i ćwiczenia wzmacniające.
A jak było?
Zimno, trochę kropiło na trasie, dodam, że pięknej trasie, bo przez Stare Miasto, plantami, obok Wawelu, nad Wisłą. Mimo niesprzyjającej pogody i w niektórych miejscach wiatru smagającego po twarzy biegło się przyjemnie, bo teren był płaski. To przyjemnie to muszę zaznaczyć że było do ósmego kilometra, do Alei Waszyngtona biegnącej pod Kopiec Kościuszki, bo potem trzeba było na ten kopiec wbiec. Przyznam, że ten kilometr podbiegu mnie prawie zabił, musiałam momentami maszerować, bo myślałam, że wypluję płuca, a rzęziłam jak stara lokomotywa. Przy życiu trzymała mnie tylko myśl, że jak ja tak wdrapuję się na tą górę, to za chwilę będę musiała zbiec w dół i wtedy odpocznę. I tak było. Długi podbieg, potem stromy zbieg i Błonia, czyli to czego nie lubię na zawodach biegowych w Krakowie. Dwa kilometry do mety i ja tą metę cały czas widzę. Fatalne uczucie kiedy człowiek biegnie już na oparach wydobywając resztki energii skąd się da, spogląda cały czas na zegarek odmierzający przebiegnięty dystans, te metry jakoś tak pomału uciekają, a meta wciąż stoi i czeka i wydaje się, że drwi z mojej bezsilności, i niby blisko, ale cały czas daleko. Dopadłam ją w końcu z czarnymi mroczkami przed oczami i na słaniających się nogach.
Do domu przytargałam kolejny medal do kolekcji i niesamowite zadowolenie z siebie. Dzisiaj to samozadowolenie trochę oklapło kiedy próbowałam wstać z łóżka i moja lewa noga od razu mi przypomniała o wczorajszym bieganiu atakując wszystkie moje komórki nerwowe okropnym bólem.
Ale co tam, poboli i przestanie, jak zawsze :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz