poniedziałek, 14 kwietnia 2014

biegowy weekend

To miał być bardzo intensywny weekend.
PIĄTEK

W piątek miałam iść na Ekstremalną Drogę Krzyżową, gdzie w nocy pokonywali trasę z Krakowa do Kalwarii Zebrzydowskiej. Miałam dołączyć w Skawinie i pokonać trasę 24km.
Miałam ... właśnie.


Bo oczywiście, nigdy, ale to nigdy nie jest tak, że jak się coś zaplanuje to się do końca udaje.
Nie poszłam. W piątek rano dopadło mnie przeziębienie. Lekkie, ale męczące. Stwierdziłam, trudno, trzeba odpuścić, a to dlatego, że na sobotę zaplanowany miałam bieg na 5km w Krakowie, na niedzielę bieg na 10km (dokładnie 11.6km) w Skale. Do tego pogoda z letniej zmieniła się na wczesnowiosenną, więc bałam się, że się rozłożę, a ja nie mam czasu na chorowanie.

SOBOTA
Wzięłam udział w II Biegu Pamięci organizowanym przez Muzeum Historyczne Miasta Krakowa.
Bieg ten łączył trzy oddziały Muzeum Historycznego Miasta Krakowa poświęconych historii Krakowa podczas II wojny światowej: Pomorską 2, Aptekę pod Orłem oraz Fabrykę Schindlera.  5-cio kilometrowa trasa zaczęła się na ulicy Pomorskiej, a zakończyła na placu Bohaterów Getta.
Każdy uczestnik otrzymał koszulkę, w której biegł.
Szkoda tylko, że nie było medali, ale i tak organizacja jak i sama atmosfera biegu była rewelacyjna. Jak na mnie, miałam bardzo dobry czas. Tak, muszę się tu pochwalić, że moja średnia prędkość była 5:02 min/km. Owszem, przypłaciłam to jakimś dziwnym kłuciem pod żebrami z prawej strony (jak kolka, a nie kolka). Nie wiem, to zapewne ten wiek mnie już dopadł, że jak nic nie boli to znaczy, że się nie żyje.


NIEDZIELA

W niedzielę wzięłam udział w biegu - Perły Małopolski - Ojcowski Park Narodowy w Skale.

To nic, że trasa 10 km okazała się mieć 11.6 km. To nic, że sobotnie kłucie pod żebrami z prawej strony powróciło ze zdwojoną siłą, tak że ledwo dowlekłam się do mety i straciłam przez to kilka minut. To wszystko nic, bo to był bieg, w którym pierwszy raz brało udział moje dziecię.
Dziecię me było jednym z najmłodszych uczestników biegu na 800m. Trochę się obawiałam, że więksi, szybsi, sprytniejsi pognają do przodu, a on zostanie z tyłu, dowlecze się na końcu i się zrazi do biegania.
Przewodnik wyprowadził całą grupę (25 dzieci) daleko na łąkę. My zostaliśmy przy mecie i czekaliśmy. Oczywiście ja niecierpliwe stworzenie, nie mogłam wytrzymać w miejscu tyle czasu (najpierw były biegi mniejszych dzieci na 100m, 300m, 600m) i pobiegłam do grupy na 800m z mety do startu sprawdzając przy okazji trasę. Dopadłam dzieciaki i opowiadam młodemu, gdzie ma zwolnić, gdzie musi iść pod górę, gdzie przyspieszyć i takie tam cenne rady wydawać by się mogło, a on mi tylko mówi "Mama idź już i nie rób obciachu" -ech.
Wróciłam więc szybko do mety i czekałam na jego klęskę.
Przybiegł. Gnał jak struś pędziwiatr. Na metę dotarł jako 5-ty i co najważniejsze tak mu się to spodobało, że już się dopytuje kiedy kolejne biegi, bo on koniecznie chce wziąć w nich udział.
Odniosłam więc sukces. Rośnie młody biegacz (mam nadzieję).
A ja?
Ja sobie biegłam przez Ojcowski Park Narodowy, wśród tych prawie tysiąca osób (do połowy dystanse 10 i 21 km biegły razem) będąc gdzieś pośrodku i zamiast podziwiać piękno Doliny Prądnika to patrzyłam pod nogi co by omijać flegmy, gluty i inne paskudztwa, które wyrzucali z siebie biegacze.
Tak, będę teraz pisać o kulturze biegaczy, bo ja to się mogę zaopatrzyć w chusteczki higieniczne upychając je gdzie mogę, ale najwyraźniej ja się na bieganiu nie znam, bo jak zaobserwowałam, odwraca się delikatnie głowę w jedną stronę, naciska bok nosa i sruuu. Nie wiem, może gdzieś jest jakieś szkolenie w tym celu, bo ja to bym się pewnie zbruzgała cała, a oni tak to sprawnie z siebie wyrzucają do tyłu, że tylko ci z tyłu muszą uważać co by w odpowiednim momencie zrobić unik. Najpierw myślałam, że plują i smarkają za siebie tylko faceci, ale nie, widziałam na własne patrzałki, że kobiety również opanowały ten sposób pozbywania się zbędnego balastu z nosa, ust. Fuuuu.
Jak ja zazdrościłam tym biegaczom na początku i to nie prędkości z jaką pędzili, ale tego spokoju ducha, że nie muszą patrzeć pod nogi i biec slalomem. Chociaż z drugiej strony cieszyłam się, że nie jestem na końcu hyhy.
Poza tymi małymi niedogodnościami trasa piękna. Po 8-mym km stromo w górę przez las, tak gdzieś przez 1.5 km, ale nie było tak źle. Większość z sąsiadów biegaczy szła szybkim krokiem pod górę. Potem gdy było już w miarę równo to gnaliśmy dalej. A raczej gnali, bo moja kolka nie kolka (ta z prawej strony) sobie o mnie przypomniała i kuła okrutnie. Ale dobiegłam ze średnią prędkością 5:55 min/km, co jak na mnie to piękny czas, biorąc pod uwagę różnicę terenu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz