piątek, 11 kwietnia 2014

mój kot czarodziej

Wystraszyłam się dzisiaj nie na żarty.
Nakarmiłam moją kotę, otworzyłam drzwi, wypchałam delikatnie co by załatwiła swoje potrzeby, rozprostowała kości i takie tam.
Zadowolona wróciłam do pokoju, do komputera, do pracy. Dzisiaj pracuję w domu. Cisza, spokój, dziecię w szkole, mąż w pracy. Siedzę, pracuję sobie w najlepsze, a tu nagle wchodzi moja kota dumnym krokiem do pokoju, jakieś 15 minut po tym jak ją wypchałam za drzwi.
Pobiegłam co by sprawdzić czy wszystko zamknięte. I owszem zamknięte, i drzwi i okna  - wszystko. Wróciłam więc do pokoju, gdzie moja kota zdążyła się już ulokować w kłębek na poduszce i zaczęłam oglądać tego mojego czarodzieja z każdej strony. Prawdziwy kot, nie czarodziej stwierdziłam. To nie żadne omamy, w które już gotowa byłam uwierzyć, bo nafaszerowana jestem tabletkami przeciw gorączkowymi, bólowymi, katarowymi. Przeziębienie mnie dopadło. Ale nie, mój kot pomimo tego, że powinien być na zewnątrz, jest tu ze mną. Jakim cudem?  Nie wiem. Albo przenika przez mury, albo (i to jest prawdopodobne) gdy ja wypchałam kotę za drzwi i obróciłam się żeby je zamknąć, ona musiała zwinnym ruchem przebiec między moimi nogami i szybkim krokiem z prędkością dźwięku pokonać długość korytarza (jakieś 6 m) i schować się gdzieś. Innego wytłumaczenia nie ma.
Ale jak zrobi mi to jeszcze raz, to może pozbyć się głównego żywiciela, bo moje serce drugi raz tego nie przeżyje.

Oto ona, moja kota:


Kilka słów o mojej kocie.

Ma prawie rok. Jej matka, bezdomna kotka okociła się pod tarasem w moim ogrodzie. Potem wyprowadziła gdzieś kocięta zostawiając jedno. Zostawionego kociaka wzięła moja mama. Po reszcie słuch zaginął.
Aż tu pewnego dnia, na jesień powróciła z jednym kociakiem. Matka kotka przychodziła i odchodziła, kociak ów nie. Przyszedł, odkrył, że tu jedzenie dają i został. Kociak ten to właśnie moja kota. Wybrała sobie mój dom na swój i została. Kota ta to oaza spokoju, nawet mój jamnik z ADHD jej nie obchodził. Na początku to ja musiałam uważać co by jej nie pożarł, bo przecież ją to mało obchodziło. Owszem, czasami uciekała jak już z wielkim szczekaniem i wyszczerzonymi zębiskami jamnik biegł jak torpeda w jej stronę. Ale jak tylko ktoś z domowników był w pobliżu to zlewała jamnika wierząc, że ją uratujemy.
W styczniu poddaliśmy ją sterylizacji pomimo protestów mojego męża, że to nie nasz kot. Ale w końcu dał się przekonać, gdy użyłam argumentów, że teraz mamy jednego nie naszego kota, a za chwilę będziemy mieć sześć, czy siedem nie naszych kotów jak się okoci.
Po sterylizacji została w domu, potem przyszły mrozy, więc musiałbym być bez serca co by pozwolić spać biednemu kociakowi na mrozie gdzieś tam na zewnątrz, więc została już na stałe. I tak oto mamy kotę. Leży sobie właśnie na poduszce i patrzy na mnie tymi swoimi maślanymi oczyskami, które mówią, chodź, no chodź czas na głaskanie. Ech, sierściuch jeden.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz